niedziela, 20 grudnia 2009

Waiting Room demo session


Minął już jakiś czas, odkąd męczyliśmy się z resztą zespołu nad płytą, którą tak naprawdę niewiele osób się zainteresowało. Zdeterminowani aby nie ulegać nastrojowi rozczarowania, postanowiliśmy zachować świeżość zespołu Last Believer i nagrać nowy materiał - tym razem nieco krótszy, w formie EP. Aby zrobić to na przyzwoitym poziomie, zdecydowaliśmy najpierw nagrać poglądowe demo, nad którym ewentualnie będziemy mogli popracować przed wejściem do pokoju studyjnego.
Ponieważ piątkowy, wyjątkowo mroźny wieczór przeciągnąłem o seans równie dziwnego jak fascynującego filmu "It's All About Love", sobotni poranek, kiedy to miałem wstać nieco wcześniej, by spokojnie ruszyć do Oświęcimia, okazał się być chaotyczny i mało zorganizowany. A to dlatego, że .. po prostu zaspałem. To dosyć nietypowe, ponieważ należę do tzw. "rannych ptaszków", a już naprawdę wolę w umówione miejsca wybierać się nieco wcześniej niż być spóźnionym. Niemniej stało się, tak więc po wypiciu kawy i przegryzieniu bananem ruszyliśmy do Oświęcimia. Okazało się, że aktualna lokalizacja wędrownego studia naszego perkusisty o dźwięcznej nazwie Waitng Room, które zresztą popełniło nasze dwa poprzednie wydawnictwa) jest tą samą w której wylaliśmy litry potu nagrywając pierwszy matex.

Po kilku godzinach przygotowań, rozwiązaniu problemów technicznych, nagraliśmy instrumenty na tzw. "setkę", po czym nagrałem swoje ścieżki wokalne. Korzystając z czasu, który pozostał nam jeszcze do najbliższego środka transportu, nagraliśmy drugą ścieżkę gitar i odsłuchaliśmy kawałki.

Powrót zamarzniętym pociągiem umilany jedynym dostępnym w okolicach dworca, ciepłym, wegańskim posiłkiem - frytkami oraz zapadnięcie w niekontrolowany sen przed telewizorem w ciepłym mieszkaniu, to godne zakończenie tej, jakże kreatywnej soboty. Teraz pozostaje czekać na wyniki naszej weekendowej pracy no i przygotowanie przed sesją studyjną.

poniedziałek, 5 października 2009

Last Believer tour - dzień 4

Wczorajsze balety zakończyły się dla co poniektórych dosyć późno, albo bardzo wcześnie rano - zależy z której strony patrzeć. Bratanie się z niemiecka załoga, wyszło chłopakom na dobre (co zasadniczo również dosyć relatywnie można potraktować), tak więc poranek przyniósł części załogi dawkę cierpienia. Po prysznicu w dosyć surowych warunkach, zostaliśmy ugoszczeni obfitym śniadaniem, a niedługo po wypitym w, jak się okazało wegańskiej kawiarni sojowym latte, ruszyliśmy do Poznania. Na miejscu udało mi się spotkać dawno niewidzianych znajomych, prócz tego, właśnie tutaj - na Rozbracie ponownie zbiegły się trasy, nasza oraz Daymares. Klimat koncertu był bardzo przyjemny, melancholii dodatkowo dodawał fakt, iż był to koncert ostatni w tej trasie, która uwieńczenie znalazła w otwartym do późna falafelu, gdzie zjedliśmy ostatnią, wspólną kolację, po czym cześć ekipy powracająca do Warszawy odłączyła się od nas, resztę natomiast czeka podróż o Wrocławia, po czym dalej do Krakowa.

Całe mnóstwo zajebistych chwil, które udało nam się pochwycić w trakcie tych kilku dni, to jest to, co nadaje sens graniu w punkrockowym zespole.
Dzięki.

niedziela, 4 października 2009

Last Believer tour - dzień 3

Po konkretnym śniadaniu u Szymka i dopełnieniu wujowskich obwiązków, podażyliśmy za głosem serca, czyli do Starbucksa na sojowe latte z syropem orzechowym. W bólach pozbieralismy się wraz ze sprzętem do vana i ruszyliśmy w stronę ziem niemieckich. Reszta chłopaków wpadła w dosyć szampanski nastrój, ja podróż wykorzystać postanowiłem na posłuchanie Ornette Coleman.
Na miejscu Niemcy ugościli nas iście królewsko, czestując przyzwoitym jedzeniem i niezgorszą kawą. Koncert zaczął się ok 11 w nocy, zarówno Identity jak i my zaprezentowaliśmy się dobrym, moim zdaniem setem. Całkiem dobrze spisał się akustyk, osobiście czułem zmęczenie gardła, ale daliśmy radę, a pomimo prawdopodobnej straty sprzętowej, wszyscy zachowali dobry humor. Udało nam się pogadać z kilkoma lokalsami i przegrać partyjkę w barowe piłkarzyki. Pozostaje nam nocleg na imponującym squacie, czego - biorąc pod uwagę towarzystwo w jakim podrózujemy, trochę się obawiam. Jutro ostatni koncert na poznańskim Rozbracie.

sobota, 3 października 2009

Last Believer tour - dzień 2

Po przebudzeniu udaliśmy się do vana, gdzie dla bezpieczeństwa sprzętu noc spędził nasz dzielny kierowca - Słoma (dla wielu znany jako gitarzyta Infekcji). Obawy okazały się słuszne, jako że z ralacji Słomy wynikało, iż noc na warszawskim parkingu, może obfitowac w masę ...hmm.. emocji. Ok 2 w nocy, pasem parkingowym, na którym stał m.in. nasz van, skaczac po dachach znajdujących się na ich drodze pojazdów, przemaszerowała grupa podrostków. Nasza kolubryna wydała się im najwidoczniej nielada wyzwaniem, ale przygotowanego już do starcia Słomę uratował niefart jednego z poszukiwaczy przygód spadajacego z dachu wcześniej zaparkowanego pojazdu. Po godzinie ekipa wracając na "poprawki", znowu upatrzyła sobie vana. Tym razem trochę ochłonęli słysząc w środku rezydenta. Nielada szokiem również okazało się dla nich pytanie naszego kierowcy, wychylajacego się z nienacka przez okienko : "chcieliscie coś zrobić z samochodem?"
Po odwiedzeniu osiedlowego baru mlecznego, co dało sporo kolorytu naszemu porankowi w stolycy, pojechaliśmy zebrać resztę, spiącej w innych lokalizacjach ekipy i ruszylismy w stronę Wrocławia. Po długiej, lecz niezwykle wesołej podróży, dotarliśmy do CRK, gdzie wyładowalismy sprzęt, zjedliśmy pyszną, wegańską kolację i napiliśmy się kawy.
Koncert wypadł bardzo ok, zarówno my jak i Identity zaserwowalismy solidny w mojej opinii set, ludzie natomiast najwyraźniej pozostawili sobie siły na Daymares, którzy nota bene również konkretnie przypierdolili.

piątek, 2 października 2009

Last Believer tour - dzień 1

Udało nam się wyjechać zgodnie z planem, czyli o 10:00 - co miało pozostawić nam pewien zapas czasu przed warszawskim koncertem. Niestety stan polskich dróg zawiódł nasze oczekiwania i dojechalismy do Wroclawia, skąd ruszyć mieliśmy dalej, vanem zapakowanym sprzętem i pozostałymi muzykami (nie licząc tych, którzy odważnie postanowili dotrzeć na miejsce koncertu samopas) nieco pózniej... Odrobina stresu spowodowana dłużacą się podróżą i obawą przed prawdopodobnym spóźnieniem, wprawiły chłopaków w zabawowy nastrój, ja natomiast znalazłem kompana do rozmów o hokeju. Na miejsce dotarliśmy grubo po czasie, na szczescie zarówno organizatorzy jak i ludzie przybyli na koncert, wykazali się sporą wyrozumiałością i nikt nie sprawiał wrażenia specjalnie wkurwionego.
Sam koncert wypadł całkiem ok, pomimo iż brakło mi energii (i kawy - co po zastanowieniu tworzy pewną logiczną całość)
Poza tym dobrze bawilem się słuchając naszych współpasażerow - Identity oraz lokalsow ze Slip.
Po koncerie udalismy się na puste mieszkanie Grajka, gdzie nie mogliśmy liczyć na kawę i garnek do gotowania wody, mogliśmy natomiast skorzystać z luksusu jakim jest prysznic z gorącą wodą.

niedziela, 19 lipca 2009

Punk Hat-trick

Znacie na pewno to uczucie z dzieciństwa towarzyszące świętom Bożego Narodzenia, gdy z mrowieniem w brzuchu oczekiwaliśmy na prezent od św. Mikołaja? Podniecenie, niepewność (czy aby nie zasłużyliśmy wyłączne na rózgę) oraz nadzieję (że jednak znajdziemy coś innego)
Tak właśnie czułem się jadąc przez niemal cały kraj by zobaczyć Adolescents.

Do pociągu udałem się bezpośrednio po pracy, bez większego problemu udało nam się zająć zarezerwowane miejsca leżące. Ze względu na bezlitosny upał, który lał się
z nieba, noc zapowiadała się.. nielekko. Wieczór przy lekturze nowego zbioru opowiadań Stephena Kinga, okraszony burzowym tłem, upłynął szybko i przyjemnie, aż do momentu gdy nasz przedział zapełniły 2 rodziny z dziećmi (co m.in. kosztowało nas odcięcie od głównego źródła tlenu w przedziale - uchylonego okna)
Cały dzień w Trójmieście, spędzony w towarzystwie przyjaciół, był idealnym wstępem do wieczora, na który oczekiwałem. Kawa na mieście, frisbee na plaży - słowem Wakacje!

Pod klubem pojawiło się ok 20-30 osób. Myślałem że tradycyjnie załoga oczekuje do ostatniej chwili aby pojawić się w dobrym stylu, podczas setu pierwszego zespołu. Niestety - przeliczyłem się. Podczas występu Moskwy na sali było ok 15 osób, na Adolescents pojawiło się jakieś 10 więcej. Niemniej nie poczułem się rozczarowany - o nie. Set kalifornijczyków był bezbłędny, hity z niebieskiej płyty, kilka numerów z Brats In Battalion i kilka z ostatniej - O.C. Confidential. Ludzie wydawali się znać materiał i dobrze się bawić. Chłopaki z zespołu również - o dziwo, wyglądali na zadowolonych. Podsumowując - 100% autentycznie, bez napinki, z energią. Moje oczekiwania zostały spełnione.

Rano zebraliśmy się do następnej podróży torowej, tym razem do Jarocina, gdzie mieliśmy zobaczyć kolejną żywą legendę - Bad Brains. Festiwal owiany niewąską legendą, obecnie bliżej ma chyba do Juwenaliów, tudzież Open Air-a (to ze względu na ceny), niż do wolnościowego festiwalu przedstawionego w "Fali". Rzesze młodzieży, spuszczonej chyba pierwszy raz w roku z łańcuchów, pijąca na umór, rzygająca gdzie popadnie, zupełny brak cateringu z uwzględnieniem wegan/wegetarian czy restryskyjna "ochrona" imprezy - to kilka czynników dające mi powody do narzekania. Niemniej czas spędzony w towarzystwie przyjaciół, spotkania, rozmowy i wreszcie koncert Bad Brains wynagrodziły mi wszelkie niedogodności. Set, niczym spektakl - przykuwał uwagę oprawą, nie umniejszają wagi muzycznym zdolnością Dr. Know i reszty Brainsów. Lekko zbzikowany H.R. to kolejny, jak dla mnie na plus działający smaczek występu (no bo nie oczekiwałem, że jak 30 lat temu gość będzie wykonywał cyrkowe ewolucje na scenie).

Kolejnego dnia udaliśmy się na uwieńczający ten wyjazd festiwal, gdzie osobiście, po pierwsze chciałem spotkać jak największą ilość dawno nie widzianych znajomych - po drugie zobaczyć Disfear. Obydwa cele zostały osiągnięte i pomimo niesamowitego upału, wspaniale było zamienić chociaż po kilka słów z ludźmi, których siłą rzeczy nie mam okazji spotykać na codzień. Równie przyjemnie było zakończyć wieczór słuchając niesamowicie energetycznego i przebojowego gigu szwedzkich d-beatowców.

Świetny był ten wyjazd, pomimo dwóch dni bez bieżącej wody i telefonu, kilkudziesięciu upalnych godzin spędzonych w pociągach i jeszcze kilkunastu w samochodzie, wart był każdej kropli wylanego potu. Niemniej możliwość cieszenia się prysznicem i własnym łóżkiem, osłodziła nam powrót do codzienności

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Kryzys

Nie chcę zabrzmieć jak rasowy paranoik, ale kryzys gospodarczy, który zajrzał wpierw do bankierskich sakiew, aby ostatecznie użądlić tych, którzy nie mają dostatecznie silnych instrumentów by się przed nim bronić - wydaje się być dla niektórych wygodny. Nie, nie mówię tutaj o jakiejś mitycznej grupie masonów, zawiadujących światową finansjerą z orbitalnej stacji kosmicznej. Mówię o średnich i dużych przedsiębiorcach, którzy tym słowem - kluczem mogą wytłumaczyć nawet najbardziej kontrowersyjne decyzje, mające - jak głosi oficjalne stanowisko, uratować to co z naszej gospodarki zostało. Wartość nadrzędna - gospodarka, dla dobra przyszłych pokoleń wymaga poświęceń, ofiar. Co za tym idzie zaciśnięty pas kosztować będzie stanowiska szeregowych pracowników, no bo przecież nie prezesowskie premie, które jak twierdzi CEO A.I.G. są gwarantem dalszego, dobrego (zabawne..) prosperowania przedsiębiorstwa, dającego nadzieje kolejnym pokoleniom mrówek - gotowych do poniesienia podobnej ofiary w przyszłości. Czas kryzysu, to również czas żniw, dla co roztropniejszych dyrektorów finansowych, potrafiących wycisnąć coś dla siebie, z narodowej kiesy. Zabawne ilu proroków Wolnego Rynku w czasie kryzysu wyciągnęło chciwe łapki po państwowe dotacje.Cała otoczka towarzysząca temu wydarzeniu, obrazy ludzi tracących domy, prace, pozwalają zastraszonej klasie pracującej z godnością przyjąć wszelkie cięcia, uszczuplenia, degradacje - lepsze to przecież niż dryfowanie po opustoszałym oceanie, pełnym tonących wraków - jakim ponoć stał się rynek pracy...

Surfin'

Ponoć życie z wody się wywodzi, na pewno z wody się składa a przeważnie w wodzie odnajduje radość. Szczęściem i dzięki ludzkiej pomysłowości (a także dzięki Ani, która
miała idealny pomysł na mój urodzinowy prezent), nie trzeba poszukiwać już fal oceanu by zakosztować rozkoszy ślizgania się na desce. Sposób na "płaski surfing" nazwany został skimboardem (naprawdę nie lubię tej nazwy - sam nie wiem dlaczego) i daje możliwość pomykania po nawet najbardziej spokojnych akwenach. W czasach epidemii depresji, zabiegania i stresu, te chwile gdy można wyłączyć na chwile prozaiczne myślenie o materialnej rzeczywistości i zanurzyć się (dosłownie) w czystej, nieprzemyślanej przyjemności, są naprawdę cenne.

poniedziałek, 11 maja 2009

Tydzień Wegetarianizmu

Jak co roku w maju, w całej Polsce organizowana jest impreza promująca prawa zwierząt i dietę wegetariańską. Również w Krakowie odbywa się ona cyklicznie. Na stronie głównej www.wegekrakow.pl znalazła się informacja o tegorocznej edycji imprezy. Sam co roku, w miarę swoich możliwości staram się angażować w organizację tego wydarzenia. Z roku na rok, widzę również, jak tego typu akcje przynoszą skutek i świadomość społeczna zjawiska takiego jak wegetarianizm czy weganizm wzrasta (z tego właśnie powodu, nie jest już wielkim problemem zjeść sobie coś na mieście, czy kupić mleko sojowe w osiedlowym spożywczaku). Tak więc z pełnym przkokonaniem moge stwierdzić - warto.


"Tydzień wegetarianizmu w Krakowie.

Zapraszamy na demonstrację połączoną z wegańskim piknikiem, dnia 16 maja 2009 o godz. 12 pod Wawelem.

A także na 2 prezentacje multimedialne 16 maja o godz. 16 w Śródmiejskim Ośrodku Kultury w Krakowie.

"O zwierzętach, z którymi nie chcemy się przyjaźnić, bo ... je zjadamy" - pokaz slajdów i wykład Gabrieli Gołębiowskiej oraz Katarzyny Biernackiej.

"O weganizmie i prawach zwierząt" - pokaz slajdów i wykład Katarzyny Biernackiej.

W trakcie wykładów, będzie można zakosztować wegańskich smakołyków.

Miejsce i czas:
Śródmiejski Ośrodek Kultury, ul.Mikołajska 2 w Krakowie
16 maja 2009, godzina 16:00
podczas spotkania Klubu Przyjaciół Kota "Filemona" prowadzonego przez Renatę Fiałkowską, założycielkę Krakowskiego Klubu Wegetarian."

środa, 22 kwietnia 2009

"Heart On My Sleeve"

Pierwszy tatuaż jaki sobie zrobiłem, nie miał szczególnego znaczenia w sensie symboliki, raczej sam fakt wytatuowania sobie trwałego wzoru na skórze miał być aktem wyzwolenia (na pewnym poziomie). Brzydki jak noc październikowa smok, nie był nawet wyrazem estetycznym (kto go na tamtym etapie widział, ten wie..). Kolejny, już wyrażający pewną istotną dla mnie wtedy i teraz wartość, był w formie napisu, tak więc aspektów artystycznych, w powszechnym tego słowa znaczeniu nie miał, jednak od tego czasu wszystkie moje tatuaże powstawały dla uczczenia pewnych wartości, oddania hołdu istotnym dla mnie zespołom hcpunk czy też zobrazowania mojego stanu umysłu i ducha. Z czasem poszukiwałem równowagi, pomiędzy czystą symboliką a estetyczną ekspresją.
Nigdy nie rozumiałem uprzedzeń do symbolicznych tatuaży, reprezentujących np. pewne postawy (vide weganizm czy straight edge), argumentowanych faktem ulotności owych (w miażdżącej niestety większości przypadków). Myślę, że ok 2/3 wzorów na mojej skórze, ma jakieś "scenowe" konotacje, a przecież nauczony doświadczeniem, również biorę pod uwagę, iż któregoś dnia mogę "zagubić się w realiach życia". I co z tego? Nie ma co wstydzić się przeszłości, a posiadając pamiętnik w formie tuszu wkłutego w skórę, nie zapomnimy może skąd pochodzimy i kim byliśmy.
Świadomość i tolerancja społeczna, która jeszcze kilka lat temu skreślała mnie z szeregów "przyzwoitych obywateli", jako wyrzutka społeczeństwa, recydywistę i bandytę (tylko ze względu na wzory na moim ciele), na chwilę obecną wzrosła na tyle, iż pozwala mi swobodnie pracować w "poważnej instytucji", bez potrzeby chowania się za longsleevami. Mimo wszystko zdarzają się, poniekąd zabawne sytuacje, gdy podchodzą do mnie starsze panie aby wyrazić swój żal - "jak mogłem się tak skrzywdzić". Cóż, podchodzę do tego z lekkim uśmiechem, z drugiej jednak strony, gdy do moich tatuaży mają zastrzeżenia moi rówieśnicy lub ludzie ode mnie młodsi (argumentując je właśnie przeszkodą w wpasowywaniu się w społeczne tryby), lekko mnie to irytuje, tym bardziej, iż niektóre z tych person, swoją "karierę zawodową" zakończyły np. na budowie. W ogóle troska ludzi, jeśli chodzi o każde odstępstwo od przyjętych norm, jest fascynująca, szczególnie w obliczu ignorancji, jaką ci sami ludzie wykazują wobec faktycznego cierpienia innych.

czwartek, 2 kwietnia 2009

"I'm not a cool guy anymore"

Z uwagi na to, że nie pijam alkoholu, ludzie mają dziwną tendencję oczekiwać ode mnie bycia naprawdę cool. Takie mam wrażenie. Jak gdyby miało to zrównoważyć fakt, że nie poprawie nikomu humoru kompromitującymi autoportretami z imprezy minionej nocy czy też bezpruderyjnym, szalonym tańcem go-go na knajpianym stoliku. Czasy gdy dostarczałem rozrywki swoim bliższym i dalszym znajomym butami zgubionymi po ostrej nocy w klubie, bezpowrotnie (mam nadzieje..) minęły, a ja wcale nie mam ochoty udowadniać nikomu, że "umiem się bawić bez alkoholu i dragów". W dupie to mam, może i jestem nudziarzem, ale podejrzewam, być może odrobinę arogancko, że moje życie więcej ma barw niż egzystencja wielu moich rówieśników, prowadzona od jednej sobotniej najebki, poprzez niedzielnego kaca, aż do kolejnej i kolejnej...

Nie mam nic przeciwko pójściu do knajpy, czy nawet biernemu udziałowi w libacji, a fakt że odpuszczam większość tego typu eventów, wynika raczej z mojej wrodzonej przekory i uporu - z jednej strony, z drugiej natomiast, co trudniej przyznać - z powodu moich ograniczonych zdolności społecznych. Może to być dla wielu zaskakujące, ale w sumie nieśmiały ze mnie gość.
Nie znaczy to wcale, że nie lubię spotykać się z ludźmi - przeciwnie. Problem polega na tym, że często moje problemy z dostosowaniem się do sytuacji w której się znalazłem, mogą być odbierane jako wrogość, znudzenie, czy Bóg jeden wie co jeszcze. Ja lubię ludzi, czasami jednak mam problem by się z nimi porozumieć.

Niemniej - nie chce swoim stylem życia udowadniać, że TEŻ mogę dobrze bawić się na klubowej imprezie, TEŻ mogę pozwolić sobie na szaleństwo, TEŻ jestem mistrzem parkietu i TEŻ potrafię być 100% party boyem. Pomimo, iż jestem trzeźwy. Wbijam w to. Gdy będę miał ochotę gdzieś pójść czy coś zrobić, po prostu to zrobię - bez oglądania się na oczekiwania innych.


"Just To Get Away"

Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale bywa iż przesłuchuje 2/3 płyty, potupując i podśpiewując teksty piosenek, bez nadmiernego zaangażowania, ale bywa i tak, że zawieszam się na jednym, dwóch kawałkach i wałkuje je w spazmach. Właśnie takich emocji doznałem dzisiaj słuchając płytę Poison Idea - "Feel The Darkness", a właściwie skupiając swoją uwagę kolejno, na dwóch szczególnych kawałkach - "Just To Get Away" i "Taken By Suprise". Intensywność, energia ale i melodia zawarta w riffach tych kawałków ładuje naprawdę niesamowitym powerem, a chwytliwe refreny krzyczane przez Pig Championa głęboko zapadają w pamięci. Jest kilka płyt, które totalnie przeszły próbę czasu i wygląda na to, że ta również się kwalifikuje do tego zacnego grona. Po raz pierwszy usłyszałem ją chyba ok. 98 roku, na szkolnej wycieczce do Włoch (nota bene jednej z moich ostatnich pijackich, grupowych wyjazdów zagranicznych), wraz z "Dance With Me" TSOL oraz "Flyulaba" SNFU - nagranych zresztą na jednej, 90cio minutowej kasecie. Wszystkie trzy robiły na mnie równie wielkie wrażenie wtedy, przed kilkunastoma laty, jak i robią teraz (na trzeźwo). Pamiętam, że historia nekrofilskiej miłości, zaśpiewana przez Jacka Grishama w Code Blue była dla mnie jednym z bardziej szokującym tekstów (może poza tekstami Kata słyszanymi jeszcze kilka lat wstecz), w tej chwili być może nie wydaje mi się już tak kontrowersyjny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale nadal pozostaje jednym z lepszych IMO punkowych kawałków.
Do czego dążę? Ano nie chce wyjść na znudzonego marudę, ale nie pamiętam by jakiś zespół z ostatnich kilku lat pozostawił w moim umyśle trwały ślad. Oczywiście zdażają się świetne hordy. Ponad przeciętne i nietuzinkowe, ale coraz rzadziej przemycają "to coś", co mogło by mnie powalić, omotać.. Mógłbym to zrzucić na karb "pierwszego kontaktu", który zawsze, niezależnie właściwie od kalibru zapisuje się na twardym dysku na stałe, ale gdy pierwszy raz słyszałem TSOL, Poison Idea, czy Pennywise, Bad Religion i Good Riddance, miałem już spore zaplecze w postaci, co prawda kapel pokroju Exploited i Toy Dolls, ale powiedzmy już z Punk Rockiem byłem zaprzyjaźniony. Nie chce przypisywać tym starym, klasycznym kapelom jakiś mistycznych właściwości, ale może haczyk jest w tym, że łatwiej było zagrać autentyczną, ciekawą muzykę(mieszcząc się w punkowej konwencji) w latach 70/80/90 niż obecnie, gdy wydaje się, że wszystko zostało już zagrane.
Autentyczność -chyba właśnie o to chodzi. Nie tylko w kontekście muzyki.

niedziela, 8 marca 2009

8 marca


Święto to, wbrew powszechnemu przekonaniu o jego komunistycznych korzeniach, powstało w 1909 roku w Stanach Zjednoczonych i pierwszy raz obchodzone było tego właśnie roku, 20 marca, a uczcić miało powstanie kobiet, mające miejsce w roku 1857 w nowojorskiej fabryce bawełny. Rajot mający na celu wywalczenie krótszego czasu pracy i zrównania płac, z tymi które otrzymywali mężczyźni w owej firmie, był jendym z pierwszych wydarzeń odciskających swe piętno na purytańskim, patriarchalnym społeczeństwie.
Będę trochę PC. Może nawet trochę bardzo. Ale olewam metkę, myślę że równouprawnienie płci jest tak oczywistym statusem, jak negacja niewolnictwa na ten przykład i nie wymaga wepchnięcia w jakieś poprawne politycznie formuły. Pomimo tego kobiety bardzo często dyskryminowane są przez system sądowniczy, pracodawców, polityków (vide wypowiedzi Leppera nt. „zgwałcenia dziwki”) jak i obyczajowo. Przeświadczenie, że facet „zaliczający” 30 kobiet w miesiąc, to macho – godny podziwu samiec, a kobieta spotykająca się z kilkoma facetami(w czasowych odstępach) to dziwka, to obowiązujący od wieków pogląd, wzmacniany kulturowo i popkulturowo. Pomimo iż większość kobiet jest już dopuszczana do głosu podczas oficjalnych posiłków i spotkań rodzinno – towarzyskich, liczba dowcipów mających obrazować rzekomą głupotę i infantylność „płci pięknej” jest zatrważająca. Brak zaufania publicznego, najpewniej spowodowany właśnie takim poglądem, owocuje dominacją mężczyzn na stołkach rządowych, mających możliwości decyzyjne, a to z kolei utrudnia nieco legislacyjną walkę o wyrównywanie szans zawodowych i prawnych dla obydwu płci.
Od najmłodszych lat nasze głowy faszerowane są, często zakamuflowanych w formie żartu lub tradycji stereotypów.
Wierzę, że 8 marca to dobry dzień aby pomyśleć o zmianach, w mentalności po pierwsze..

niedziela, 1 marca 2009

Ferie dla pracujących cz. 2


Piątek – 27.02

Wczoraj, po odstawieniu kota do tymczasowej opiekunki – Sylwii (tylko dzięki GPS-owi w telefonie udało nam się bezbłędnie niemal, trafić na peryferie, gdzie mieści się jej przytulne mieszkanko),ruszyliśmy z Anią w drogę do Rabki, gdzie skorzystaliśmy z dobrodziejstw gabinetu masażu prowadzonego przez moją rodzicielkę, zjedliśmy wspaniałą szarlotkę w wegańskim puddingu waniliowym i po przespanej nocy, już osobno, dotarliśmy do Krakowa.
O godzinie 8 wieczorem przybył Maciek i mogliśmy udać się na salkę, by zwieźć wzmacniacz gitarowy, w między czasie Ania przygotowała wikt na długą podróż, która to czeka nas nazajutrz.

Sobota -28.02

Budzik zbezcześcił świętość naszego snu o godzinie 4 nad ranem. Po zaparzeniu pełnego termosu kawy i walce z pakowaniem samochodu, udało nam się wyruszyć w drogę. Dziewięcio godzinną podróż, w ciasnocie umililiśmy sobie m.in. filmem „Surfer, Dude”, idealnym, lekkim, w sam raz na ciężką eskapadę.Do Tczewa dotarliśmy przed czasem, mogliśmy zatem eksplorować tę malowniczą, lecz nieco wyludnioną mieścinę.Impreza rozpoczęła się dyskusją z autorami – Łukaszem Gołębiewskim, Przemkiem Guida, oraz Szymonem Wątorkiem – naszym basistą. Chłopaki mieli okazję przeczytać fragmenty swojej twórczości i opowiedzieć nieco, również o sobie. Koncert dla garstki zainteresowanych nie był może na poziomie naszych oczekiwań(w dużej mierze z naszej winy)
natomiast występ Maszyny i Motyle, w zupełności zrekompensował rozczarowaniet naszym setem. Noisowy walec, wzbogacony w niesamowity montaż filmowy, ukazujący schizę atomową w US w latach Zimnej Wojny, naprawdę zrył nam psychiki.
Noc spędzamy w pokoju, w którym na co dzień bawią się dzieci, ozdobionym malunkami kolorowych kwiatów i pełnym pluszowych misiów. Cool. Jutro wyruszamy na spotkanie z naszymi sopockimi ziomami.

Niedziela – 01.03

Poranek, przedwcześnie wywołany przez gderającą laskę – będącą nota bene jedną z organizatorów ubiegło dniowej imprezy, oznaczał mycie zębów w zimnej wodzie, szybką zawijkę do ciasnego samochodu i jazdę do Trójmiasta. Podczas pakowania, okazało się, że drzwi, zarówno do zaplecza pełnego sprzętu jak i wogóle budynku (na sali koncertowej zostały dwa laptopy i pieniądze) nie były zamknięte, tak więc myślę, że możemy mówić o szczęśliwym początku dnia, jako że nic nie zostało ze swojego miejsca uprowadzone. Zatrzymaliśmy się w Gdańsku, aby skosztować zachwalanego przez autochtonów
falafela, niestety knajpka była jeszcze nieczynna. Dotarliśmy do Sopotu, gdzie spotkaliśmy się z lokalnymi załogantami, skonsumowaliśmy obfite śniadanie/lunch i wybraliśmy się nad morze. Trochę piździło zimnym wiatrem, ale słoneczna pogoda gwarantowała przyjazną estetykę otoczenia. Po wypiciu kawy w lokalnej, przyjemnej kawiarence, część wycieczki wyruszyła w powrotną podróż do Krakowa, my natomiast, po odświeżeniu się w mieszkaniu dobrych ludzi, którzy przyjęli nas pod swój dach, wybraliśmy się na falafela i ponowny spacer po mieście.

Wtorek – 03.03

Wczorajszy dzień zaczął się na bogato, rajdem po saunach w sopockim Aqua Parku nad Bałtykiem, od hardkorowej nordyckiej, poprzez parowe aż do bio. Po wypoceniu litrów potu, udaliśmy się do Gdańska, gdzie spoczęliśmy przy najlepszym w Polsce (śmiałe stwierdzenie – wiem) sojowym latte z syropem pistacjowym w kawiarni o trafnej nazwie – Pikawa (polecam odwiedzić będąc w pobliżu Starówki). Po odzyskaniu sił witalnych,wybraliśmy się na zakupy,
następnie zjedliśmy najlepszego jak wieść niesie falafela jakiego można napotkać w okolicy. Fakt - był pyszny.
Najedzeni odwiedziliśmy mieszkającego w pobliżu zioma – Ola i jego dziewczynę, gdzie napiliśmy się kawy, mieliśmy okazję podziwiać bardzo sympatyczną fretkę – Zuzię, po czym ruszyliśmy w stronę mieszkania.
Wieczorem zmęczeni całodziennymi wojażami, zasnęliśmy w trakcie „Seven Pounds” - koniecznie musimy wrócić do tego filmu, zapowiadał się dobrze.
Dzisiaj eksplorujemy Gdynię, wieczorem mamy nadzieje na hang out z lokalną załogą a jutro z rańca ruszamy do Łodzi.

Środa – 04.03

Podróż „torowa” ma ten swój specyficzny klimat, uspakającego stukotu, cicho umykających krajobrazów. Podczas gdy Ania raczyła się błogim snem, ja czytałem zakupioną przedwczoraj książkę - „Jak Starbucks Uratował Mi Życie” Michaela Gates Gill-a oraz przesłuchiwałem płyty m.in. El Bandy i szwedzkiej załogi – Sista Sekunden.
Zgodnie z planem, zrzucimy bety w sklepie ziomków i udamy się na spacer
po Piotrkowskiej, coś przekąsimy, a wieczorem hang out z lokalsami. Jutro ok. południa wyruszamy w stronę domu – Ania do Nowego Targu, ja do Krakowa. Mimo wszystko przyjemnie będzie wziąć prysznic i ogolić się we własnej łazience, przebrać się w zupełnie świeże ciuchy i ostatnie dni urlopu wykorzystać na bardziej pasywną formę wypoczynku. Mam spory zapas filmów, które pragną być obejrzane.

Epilog

Nie wiem czy to ja staram się ją na siłę wskrzesić, czy też świecka tradycja punkowa, wzajemnego odwiedzania się i wspólnego hang out-u jednak nie umarła, ale ostatni tydzień, to dla mnie zdecydowana esencja hardcore punka. Pominąwszy koncert, słuchanie dobrej muzyki czy puszczenie codziennych obowiązków w niepamięć, sam fakt, że można pojechać na drugi koniec kraju, bez obawy, że nie będzie miało się gdzie spać czy co zjeść, plus – co chyba jeszcze piękniejsze – możliwość spędzenia kilku zajebistych chwil ze znajomymi, to jet to, co w tzw. naszej scenie jest najpiękniejsze.

środa, 25 lutego 2009

Ferie dla pracujących cz. 1

Piątek – 20.02
Ostatni dzień przed dwoma tygodniami wolności. Właściwie to już od godziny 18, gdy opuszczę mury mojego biurowca, jestem wolnym człowiekiem. Start raczej bez fajerwerków (Tofuburger i nudny film o wymownym tytule „Choke”), tak więc umownie ten dzień zyska status ostatniego dnia pracy miast pierwszego dnia urlopu.



Początek

Sobota – 21.02
Plan odespania tygodnia pracy wziął w łeb, gdy obudziłem się o godzinie 8 i targany wyrzutami sumienia, iż uciekają mi cenne minuty już rozpoczętego urlopu, zebrałem się, zabrałem posegregowane śmieci i wyszedłem na zakupy. Rzadko miewam spokojne, stacjonarne soboty, więc chill out przy śniadaniu, szklance soku pomarańczowego i filiżance kawy, wydał mi się niezwykle cenny. Dzisiaj wraca Ania, więc po kawalerskim tygodniu, w przeciągu którego obowiązki domowe ograniczałem do minimum, należało by ogarnąć włości, najlepiej przy płycie Black Flag puszczonej w tle. Pogoda dosyć przyjazna, tak więc mam dobrą okazję, by przed wyjazdem załatwić kilka spraw na mieście.
W poniedziałek wyruszamy, póki co wykorzystać stosunkowo łatwy dostęp do gór oraz zimową aurę.

Poniedziałek – 23.02
Wczoraj przeminęło pod znakiem lenistwa. Prócz wyprawy na lotnisko, nic nie wyciągnęło nas poza próg mieszkania. W drodze z lotniska, przeczytałem ciekawy artykuł o cudownym wpływie - na zdrowie - naturalnie, popołudniowych drzemek, co też postanowiłem wprowadzić w życie. Wiadomo – zdrowie ważna rzecz.
Rano z zupełnym luzem zebraliśmy się, zrzuciłem jeszcze kilka filmów na notebooka i ruszyliśmy autokarem w stronę Tatr. Podróż wykorzystałem na swoją dzienną dawkę nowo zaadaptowanego, cudownego leku, a po dotarciu na miejsce, wskoczyliśmy do samochodu i wybraliśmy się do pobliskich źródeł geotermalnych. Czad. Wokół biało, padający śnieg i skąpane w mroźnej otulinie góry, które obserwujemy wprost z parującej, gorącej kąpieli, okraszonej masażami wodnymi. Woda potrafi pobudzić potworny apetyt, a taki można zaspokoić dużą, wegańską pizzą z oliwkami z Da Grasso. Po obfitej kolacji, czas na uspołecznianie.
Spotkanie dawno nie widzianych znajomych i ploteczki z lokalnej sceny nad bezalkoholowym (w moim przypadku) piwie, były ciekawym akcentem tego dosyć produktywnego dnia.
Po powrocie do mieszkania, zasnąłem, nie – właściwie straciłem przytomność – literalnie, oglądając „Pretty In Pink”. Całe szczęście, że znam ten film niemal na pamięć.

Wtorek – 24.02
Około południa, udało nam się wyjechać do mojego rodzinnego domu, aby zgarnąć sprzęt i wyruszyć na stok. Korzystając z okazji (i ekspresu), wypiłem szybką kawę, spakowałem się i pojechaliśmy na miejscówkę. Na miejscu, okazało się, że poza małą grupką lokalnych muzykantów, którzy zresztą korzystali z wyciągu za free, jesteśmy jedynymi klientami (być może ze względu na usytuowanie tego malowniczego miejsca, kilka kilometrów w bok od głównej drogi Kraków – Zakopane). Śnieg był odrobinę mokry, początkowo nie czułem się też zbyt pewnie, niemniej jazda zarówno po wyratrakowanej trasie jak i w głębokim „puchu” (właściwie ze względu na temperaturę, ciężkim i mokrym śniegu), była na prawdę przyjemna.
Wieczorem umówiliśmy się Dawidem, moim wieloletnim przyjacielem, z którym to wspólnie wkraczaliśmy w klimaty Straight Edge i potem weganizmu, również wspólnie przetrwaliśmy, jako odmieńcy przez okres szkoły średniej. Tak więc w czwórkę, z dziewczynami zabraliśmy jedzenie z lokalnej knajpki chińskiej i pojechaliśmy na mieszkanie. Po sympatycznie spędzonym wieczorze, znowu szybko odpadłem – tym razem na Psychozie Hitchcocka.
Środa – 25.02
Dzisiejszy poranek przyniósł odrobinę niepewności, jako że grafik mamy napięty, ciężko było rozplanować dzień optymalnie.
Po śniadaniu spakowaliśmy deski i wyjechaliśmy na pobliską górkę, gdzie Ania pozostawiła mnie sam na sam z zaśnieżonymi polanami. Freeride okazał się być ciężką przeprawą, ponieważ deska grzęzła co kilka.kilkanaście metrów w mokrym, głębokim śniegu, sporo odcinków trzeba było pokonać pieszo, zapadając się w białej pokrywie co najmniej po kolana. Ostatni odcinek udało się pokonać już na desce i nawet z odrobiną emocji, był relatywnie stromy i pokryty gęstwiną drzew i krzaków. Na koniec zafundowałem sobie zjazd na tzw. „kreche” z zaparowanymi goglami (wypociłem w międzyczasie chyba z pół wiaderka wody) z krótkiego, aczkolwiek mocno nachylonego odcinka i na tym też postanowiłem jazdę zakończyć. W mieszkaniu szybka regeneracja pod prysznicem i zbieramy się – ja do Zakopanego, spotkać znajomego ze szkolnych lat, dziewczyny do Białego Dunajca, spotkać się z fryzjerem.
Spotkanie po latach zaowocowało wspominkami starych, relatywnie dobrych czasów, koncertów w Zako i starych znajomych, których ścieżki wytyczyły się w dosyć nieprzewidywalnych dla nas kiedyś kierunkach. Po ok. 2 h spędzonych w kawiarni, nadszedł czas by zebrać się do Krakowa, na jeden dzień póki co, jutro bowiem Ania ma rozmowę kwalifikacyjną, tak więc trzymam za nią kciuki..

sobota, 14 lutego 2009

Śniegu ton kilka



Czytając wstecz swojego własnego bloga, mógłbym pomyśleć, że moje życie toczy się od piątku do niedzieli, reszta tygodnia to jakaś czarna dziura, niewarta uwagi i kawałka powierzchni hostowej.

A przecież tak nie jest, również w przeciągu tygodnia uda mi się czasem obejrzeć dobry film, spotkać ciekawych ludzi, czy nawet wyskoczyć na mecz hokeja. Mógłbym nawet powiedzieć, że zaliczam się do wąskiej grupy szczęśliwców, którym praca zarobkowa daje względną satysfakcję. Niemniej weekend, to czas gdy mam chwilę by usiąść i coś napisać, a zwykle składa się tak, że mam ochotę pisać o możliwie aktualnych wydarzeniach lub przemyśleniach, co w gruncie rzeczy ma chyba jakiś

 sens.

Niemniej, znowu weekend, tym razem wybraliśmy się do Nowego Targu, z planem wyskoczenia na lokalny koncert, na którym gościć miał m.in. krakowski Tripis. Zakopane i Nowy Targ, to miasta w których często ongiś bywałem w związku z koncertami Hardcore Punk, tak więc perspektywa takiego lekko sentymentalnego wydarzenia powodowała lekki dreszczyk. Niemniej dobry plan,  raz na jakiś czas musi się sypnąć, tak więc podróż autobusowa z Krakowa do Nowego Targu, przez wzgląd na niesamowite korki i zaskakujące (nie tylko drogowców) warunki atmosferyczne, trwała ponad 3h, podczas gdy zazwyczaj zamyka się w 70min. Większość podróży drzemałem, słuchając Cro-Mags na zmianę z Integrity. Wycieczkę umilała nam grupa dzieciaków, nieco zniecierpliwiona jazdą oraz równie rozdrażniony kot, jadący na kolanach mojej dziewczyny. Grupa chłopców, ok 10-13 lat, okazała się być drużyną unihokeja, jadącą na zawody w Nowym Targu, prosto znad jeziora Śniardwy, od godziny 5:30 rano!!! Dodam, że na miejsce dotarliśmy po godzinie 8:20 wieczorem. Chłopakom życzę powodzenia w zawodach.

Godzina na którą dotarliśmy, zdyskwalifikowała plan pójścia na koncert, tym bardziej, że mieliśmy ze sobą ciężkie bagaże, kota, laptop i trochę ciuchów, dodatkowo byliśmy bez konkretnego posiłku, tak więc zabraliśmy samochód, kupiliśmy kilka paczek chipsów, upiekliśmy ziemniaczane kulki i zasnęliśmy oglądając Reign Over Me.

Sobotni poranek uczciliśmy odrobiną lenistwa (zasłużonego w moim przekonaniu), po czym sesją gimnastyczną z łopatą śniegową, aby odkopać samochód spod śniegowej kołdry.

Ponieważ postanowiłem odwiedzić rodziców w Rabce, wybrałem się tam komunikacją publiczną, co przypłaciłem przemarzniętymi kończynami i 3 godzinną podróżą  przesiadkami (podczas gdy w normalnych warunkach, te 20 km można pokonać w maksymalnie 30min).

Szczęście iż w domu mogłem liczyć na ciepłą zupę, gorącą kąpiel i playoff-owe mecze w ESPN.


"Oko za oko"


Na wstępie zaznaczyć muszę, że wiadomość o bestialskim zamordowaniu polskiego zakładnika, wstrząsnęła mną równie mocno jak resztą kraju. Wstrząsnęły mną również niekontrolowane emocje mające swe ujście w wypowiedziach kilku publicznych postaci, wyrażające chęć odwetu, w imię zasady "oko za oko"... Wstrząsające, jak nieodpowiedzialnie mogą zachować się ludzie związani bezpośrednio z polską obronnością oraz polityką - zewnętrzną i wewnętrzną. Pomysł mordowania ludzi odpowiedzialnych za bestialstwo dokonane na Polaku, biorąc pod uwagę jego ewentualne następstwa, w mojej opinii jest skrajnie nieodpowiedzialny. Rzesza islamskich bojowników oczekuje na zapalnik tego rodzaju, by móc rekrutować kolejnych "walczących". Poza tym już na wstępie, również armia polska, traktowana jest przez wielu Afgańczyków jako agresor, tak więc grupa odpowiedzialna za porwanie Polaka kierowała się być może podobnymi motywami jak nasi lokalni, spragnieni zemsty krzykacze, czy też Bush, jeden czy drugi, wysyłający wojska czy to do Afganistanu czy do Iraku. Przy czym cele Muzułman (tak jednoznacznie określiła grupę porywaczy międzynarodowa opinia publiczna) wydają się o wiele jaśniejsze niż cele choćby koalicji, która, inaczej niż Irakijczycy czy Afganowie w krajach koalicyjnych, jest oficjalnym okupantem w krajach arabskich - pragną wycofania wojsk ze swojego kraju i uwolnienia kamratów. Intuicja podpowiada, że to dosyć naturalne żądania w podobnych okolicznościach.

Jako obywatel, oczekiwał bym większej odpowiedzialności oraz rozsądku w polityce na bliskim wschodzie, a nie deklaracji rodem z filmów ze Schwarzennegerem.

wtorek, 10 lutego 2009

Pozytywny Weekend


Ostatni weekend miał być dla mnie okazją na wyjazd do Łodzi, spotkanie z dawno nie widzianymi znajomymi i zobaczenie Subhumans na żywo. Stety, niestety, dałem się namówić na dwudniowe próby z zespołem, co początkowo nie wydawało mi się aż tak dobrą alternatywą. Niemniej już piątek zwiastował, że moja decyzja zostanie sowicie wynagrodzona, gdy przy pomocy dobrego, lecz chorowitego ducha, udało mi się zakupić nowego MacBooka za całkiem przyzwoitą cenę. Sam weekend, pominąwszy radość jaką sobie sprawiłem nowym nabytkiem, przyniósł całkiem owocne manewry w salce prób (dwa nowe kawałki w stadium zaawansowanym) no i niesamowitą radość z przesłuchania wreszcie ukończonej, nowej płyty (no... prawie ukończonej). Słuchając tych naszych wypocin, wszyscy mieliśmy wypieki niczym dzieciaki na kolanach sympatycznego grubasa, wciskającego co roku swoje tłuste dupsko przez kominowy otwór. 
Nie udało mi się co prawda odpocząć, ale to były dwa dni warte wysiłku i zachodu.
Mam nadzieję, że nie będziemy jedynymi ludźmi którym ten materiał się podoba, niemniej nawet gdyby tak było, satysfakcja jaką chyba wszyscy odczuwamy, warta była czasu i wysiłku włożonego w tę nagrywkę. 

sobota, 31 stycznia 2009

Rozczarowania

Pomimo iż wielu z nas zatraciło już wiarę w demokratyczne mechanizmy, nadal prawdopodobnie z wielką nadzieją podchodzimy do obietnic zmian-na lepsze oczywiście, jakie to towarzyszą kolejnym elekcją. I tak Donald Tusk rozgrzal miliony serc, wskazując nową jakość polityki, opozycyjną do tej jaką reprezentowały szwadrony Prawa i Sprawiedliwosci. Niemniej czas podgryzł skrzydła Platformy Obywatelskiej i skłonił do zawoalowanego poszukiwania uznania w oczach dotychczasowych oponentów(vide nominacja uznanego przez PiS ministra sprawiedliwości czy wpraszanie sie na konwent partii Kaczynskiego). Obietnice usprawnienia funckcjonowania służby zdrowia, póki co zakończyły sie jedynie groźba podniesienia składki zdrowotnej. Można by tak wymieniać i oczywiście naiwnością bylo by oczekiwać nagłych zmian zgodnych z naszymi pragnieniami. Liberalna Ameryka również może czuć się nieco oszukana przez wspaniałego mówce, nowego prezydenta Barracka Obame, który wbrew obietnicom ogranicznia mozliwosci lobbyngowych w białym domu, nominuje kilku do niedawna jeszcze lobbystów na kluczowe stanowiska w rządzie, czy pomimo oczekiwań zmiany polityki US na bliskim wschodzie, w kwestii rzezi w Palestynie i zamachow w Izraelu jednostronnie opowiada sie po stronie sprzymierzeńców poprzedniej administracji.
Cóz, można tę gorycz przełknąć, przyjmując pewna, całkiem dużą granicę strat powyborczych, ale mieć świadomość iż oddało się głos na zwycięska partie. Ja natomiast wolę zgodnie ze swoim, trochę być może utopijnym przekonaniem zagłosować na marginalną politycznie partie, ale w 80% przynajmniej spełniającą moje, póki co przedwyborcze oczekiwania, niźli pluć sobie w brodę, że powierzyłem mandat ludziom którzy w zasadzie nie spełniają nawet części z moim oczekiwań. I poczucie chwilowego zwycięstwa pod banderą wygrywajacej wybory partii/kandydata mi tego nie zrównoważy.

czwartek, 22 stycznia 2009

Opole, 17.01.09


Dobry weekend dobrze jest rozpocząć od dobrego jedzenia. Toteż dobre jedzenie skonsumowałem w niebanalnym towarzystwie w naszej lokalnej knajpce wegetariańskiej - Momo. Swoją drogą, zyskała ona spory rozgłos wśród "scenersów", szczególnie dzięki wegańskiemu piernikowi marchwiowemu. Po zaliczonym posiłku, udaliśmy się pod salkę Tripis by zapakować sprzęt, po czym wyruszyliśmy w drogę. W dosyć niedługim czasie dotarliśmy na miejsce, gdzie mogliśmy trochę się zagrzać, napić czegoś ciepłego i po udzielać się towarzysko. Zagraliśmy jako drudzy, ciężko stwierdzić czy komuś się podobało, specjalnie wyrazistych reakcji nie było. Tripis zagrali fachowo, a i ludzie reagowali na nich żywiołowo. No i na własne oczy widziałam ochroniarza podśpiewującego teksty kawałka.
Po koncercie zapakowaliśmy graty i pojechaliśmy kilkanaście km za miasto by wieczór uwieńczyć garem wegańskiego bigosu, świeżym, wiejskim chlebem i sporą dawką nocnych rozmów.

czwartek, 15 stycznia 2009

Po bandzie..


Gdzie się wszyscy podziali? Co z wzajemnym, rytualnym niemalże rysowaniem X-ów na dłoniach podczas wspólnego, załoganckiego wypadu na koncert sXe..? Co z kilkudniowymi imprezami bez kropli alkoholu, za to z kupą świetnego żarcia?? "..is anybody there..?" - jak śpiewał Alone In The Crowd..

Gdy kolejni znajomi zarzucali abstynencje i wystawiali swoje t-shirty na Allegro, zacząłem zastanawiać się - być może ze mną coś jest nie tak..? W końcu nie tylko poprzez "zasiedzenie" nie zrezygnowałem ze swojego straight edge, nadal stanowi dla mnie całkiem wartościowy styl życia i sposób patrzenia na świat - na trzeźwo. No nic, nie mam zamiaru oceniać nikogo przez ten pryzmat, w dupie mam zupełnie co kto pije. Szkoda natomiast, że wraz z tym jak przeminęły najlepsze czasy dla polskiego s.e. przeminęły równie zajebiste czasy gdy faktycznie można było mówić o załodze, która trzymała sie razem, odwiedzała się wzajemnie, razem jechała na koncerty. Tego na pewno będzie mi brakowało. Mam pewne wątpliwości czy następne pokolenie hardcore punx, przykute do MySpace i msgboardów, powtórzy kiedyś ten klimat. A może to już się dzieje, a my jesteśmy zbyt zajęci pracą, rodzinami i innymi "dorosłymi" sprawami by to zauważyć..? Tak po cichu chciałbym w to wierzyć...



Siedleckiego

Wiele lat musiało minąć, nim w hali lodowiskowej przy ul. Siedleckiego w Krakowie, można było wygodnie usadzić tyłek i obejrzeć sobie mecz. Nawet po zdobyciu mistrzowskiego tytułu przez Cracovie, trochę jeszcze było wątpliwości czy ktoś na poważnie zainteresuje się remontem hali. Ale stało się. W tym sezonie można pójść, usiąść obejrzeć wstępną oprawę niczym na kanadyjskim lodowisku (hehe) i kontemplować grę. Tak, jedyna rzecz, która, przynajmniej mnie może zakłócić swobodne rozkoszowanie się meczem, to zgraje pijanych nastolatków, mających w dupie mecz, spacerujących natomiast po trybunach w te i we wte, jak z ADHD i wyzywających od najgorszych rywalizujący z Cracovią klub piłkarski Wisły (WTF???! jesteście na meczu HOKEJA kurwa!) 
Koniec końców, to jedyna możliwość by przespacerować się i pooglądać zawodowy hokej na powiedzmy przyzwoitym poziomie, pozostaje zatem przymykać oko na ten lokalny folklor..

czwartek, 8 stycznia 2009

Panxterka 2008


Tego dnia moje samopoczucie bylo rownie beznadziejne jak pogoda za oknem. Sciskalo mi zoladek gdy pomyslalem, ze wieczorem musze pojsc do klubu, wyjsc na scene i spiewac przez pol godziny. W tej wlasnie chwili zupelnie nie widzialem w tym sensu. Niemniej zobowiazalismy sie zagrac, poza tym rok wstecz na tej samej imprezie, atmosfera byla naprawde przednia, a biorac pod uwage z jaka czestotliwoscia ostatnio gramy koncerty, warto bylo wziac sie w garsc i ruszyc dupe.

Dotarlismy do klubu odrobine za wczesnie, niefartem zobligowalo nas to do wniesienia backline-u do knajpy. W chwile pozniej, wnętrze piwnicy w ktorej miesci sie "Imbir" zaczelo zapelniac sie ludzmi. Bez zbednego ociagania na scenie zamontowal sie Diesel, w abstrakcyjnych i nieco wyzywajacych przebraniac i procz humoru zaserwowal kawal motorheadowego, przebojowego stoner punk rocka (jak sami okreslaja). Muzyka tej kapeli, plus fakt spotkania kupy znajomych nieco poprawil moje samopoczucie, nadal jednak nie wyobrazalem sobie zagrania dobrego gigu. Nastepni zagrali The Effekt. Jesli ktos kiedys probowal sobie wyobrazic jak brzmialo by H2O gdyby powstalo wlasnie w Krakowie a nie w Nowym Jorku, to wlasnie ten zespol moglby byc wytworem jego wyobrazni. Fachowy wokal, okraszony niesamowita sekcja rytmiczna i pomyslowymi gitarami, plus cover Madball na deser.
Koniec setu The Effekt oznaczal iz trzeba bedzie ruszyc na backstage, przebrac sie w ciuchy przeznaczone do przepocenia i pojsc zagrac przygotowany set.
Juz w momencie gdy zagralismy intro przyplynelo do mnie troche energii i kolejne kawalki poszly jak z platka i niespodziewanie sprawily mi sporo radosci. Biorac pod uwage czestotliwosc nie tylko koncertow, ale takze prob Last Believer, uwazam ze niezle nam poszlo, niestety pod koniec setu moja slabsza niz kiedys kondycja dala o sobie znac, nie tylko poprzez zdarte nadmiernie gardlo.
Nastepni zagrali Second Chance. Ongis widywalem ich na co drugim niemal koncercie w Nowym Targu i Zakopcu i musze przyznac, ze przez te pare lat przerwy, troche sie za nimi stesknilem. Dodatkowo oryginalny sklad wzbogacony zostal o naszego basiste Szymona (tym razem na gitarze), wiec z niecierpliwoscia oczekiwalem tego koncertu. Ano nie zawiodlem sie. Mimo iz slychac bylo przerwe jaka chlopaki sobie zrobili, to ten pijacko i nieco niechlujnie zagrany hardcore punk nabral dodatkowego wdzieku. Ludzie rowniez robili wrazenie zadowolonych.
Wieczor zamkneli kombatanci z Tripis. To juz klasa sama w sobie. Mimo iz nie kazdy byc moze zachwyci sie ich muzyka, to jest to kawal dobrego punkrocka, ktore naprawde moze porwac. Podczas ich setu, powaznie dalo mi o sobie znac zmeczenie, dopiero podczas coveru Poison Idea nieco sie ozywilem.
Koncert swiateczny, jak i caly pomysl regularnej, corocznej Panxterki - na piatke. Pominawszy aspekty towarzyskie, fakt ze wlasciwie wylacznie lokalne kapele portafily przyciagnac rzesze ludzi i zapewnic im, mam nadzieje, naprawde fajny wieczor, jest zajebiscie pocieszajacy. Bo to nie wymiatacze zza oceanu a wlasnie lokalna scena stanowi filar dla tego wszystkiego co zwiemy Hardcore Punkiem. To lokalne zespoly i ludzie chcacy je ogladac. To organizatorzy, tworcy zinow i ludzie z ktorymi mozna poprostu spotkac sie na miescie i pogadac o istotnych dla nas rzeczach.

Nervous Breakdown



Nervous Breakdown

5-12-2007

Wstepem

Chyba rowny rok mija, od czasu gdy zabralem sie do spisywania roznorakich bzdur i planowania zrobienia z nich wydawnictwa pod malo oryginalnym, ale jakze wymownym tytulem "Nervous Breakdown", niestety z roznych powodow(m.in. wlasnego lenistwa i niezorganizowania)material ten, zubozony o zdjecia i grafiki(czyli ograniczony do tresci)i kilka tekstow, ktore z czasem zaczely mnie zenowac, postanowilem zamiescic w owym blogu. Powodow, ze caly folder z materialami nie trafil do windowsowego kosza jest kilka. Przede wszystkim szkoda mi bylo calkiem niezlego, w mojej opinii wywiadu z irlandzka ekipa Only Fumes & Corpses i opisowce dublinskiego koncertu Cro-Mags. Kilka opcji wywalilem, reszte dorzucam, zeby udowodnic jak niewiele brakowalo do wydania tego zina(w sensie, ze rowniez zapychacze, zwane rowniez kolumnami czekaly na swoja chwile). Zine ten powstawal na obczyznie, totez wszelkie potkniecia zrzucam na karb wyspiarskiego klimatu, do ktorego nie zupelnie jestem przeciez przyzwyczajony.

"Manimal"


Mam wrazenie, ze wlasnie odkrylem swoja definicje wolnosci..(orzesz kurwa, zdaje sobie sprawe jak tanio i tendencyjnie to moze brzmiec..)

A moze nic nie odkrylem? Moze to juz tam bylo a ja sobie tylko o tym przypomnialem..?

Nie miesci sie ona w zadnej regulce, dogmacie czy frazesie. Jest czyms, co ciezko opisac i kazdy moze odczuwac to na swoj sposob. Dla mnie to uczucie swobody. Niczym nieskrepowanej, dzikiej i nieokielznanej. Jak wtedy gdy jestem z dala od wszelkiej cywilizacji, bez telefonu komorkowego, gdy laze po lesie wydajac dziwne dzwieki, bez obciachu rozmawiajac z samym soba. Jak wtedy gdy ide, nie majac pojecia dokad zmierzam i majac to generalnie w dupie. Jak wtedy gdy laze po domu zupelnie nagi i nie czuje sie zazenowany gdy glosno bekne. Czy w koncu wtedy gdy na koncercie hardcore punkowym wykrzykuje swoje emocje, nie myslac o tym, ze ktos skwituje mnie >>pojeb<<

Nie jestem filozofem, nie zastanawiam sie na sie nad sensem tych emocji. Nawet nad ich zrodlem. Moze to naturalny stan, ktory pamietamy jeszcze z nie spetanych konformizmem czasow naszego dziecinstwa. Nie wiem. Zastanawiam sie natomiast jak mam przeniesc te rzadkie chwile do swojego codziennego zycia. A co wazniej jak mam odnalezc zdrowy balans pomiedzy moja potrzeba swobody a zyciem w spoleczenstwie? Pozostaja pytania. Zero odpowiedzi. Moze tylko jakies propozycje, z ktorych sam skorzystam lub nie. Ale w sumie kim my niby jestesmy, by udzielac jakichkolwiek odpowiedzi..?




Bedac na koncercie Cro-Mags a.k.a. Fearless Vampires Killers w Dublinie, zobaczylem secik zespolu ktory naprawde zrobil na mnie ogromne wrazenie. Drapieznosc, autentycznosc, emocje, czyli to co zespol punkowy miec powinien. Kilka dni po koncercie, po przesluchaniu demka i poczytaniu tekstow, postanowilem wyslac chlopakom kilka pytan i dowiedziec sie co nieco o tych sympatycznych Irlandczykach. Rozmowa droga internetowa z wokalista- Momme.

Ladies & Gentelmen:

Only Fumes & Corpses!



Na poczatek, standardowo – kto jest w zespole i co ten hord dla Was znaczy


Jest nas pieciu. Little Conor- gitara, Conor- bas, Tom- bebny, Dan- gitara i Momme- wokal. Zespol nie mial miec jakiegos glebokiego znaczenia, po prostu gramy muzyke ktora nas jara i staramy sie robic to jak najczesciej. Wszystko co robimy z zespolem, robimy jednak w duchu DIY


Bedac w Irlandii widzialem dwa koncerty- jeden w Cork i kolejny w Dublinie. Robily calkiem niezle wrazenie. Powiedzcie mi pokrotce jak to sie tu kreci. Czy scena jest spora, jest duzo dzieciakow w nia zaangazowanych?


Scena DIY w Irlandii jest calkiem spoko. W kazdym miescie znajda sie ludzie ktorzy chodza na niemalze kazdy gig i to jest to, co trzyma to wszystko przy zyciu. Dzieki ludziom takim jak GZ w Dublinie, Danielowi w Galway i Cormac i Philowi w Belfascie kapele moga czesto grac krajowe trasy. Nie wiem czy zdajemy sobie sprawe jak zepsuci jestesmy przez te ciagle koncerty. Nie slyszaem zbyt lwiele narzekan na zbyt mala ilosc gigow, wiec to dobra rzecz.


Zastanawiam sie jak wyglada sprawa organizacji koncertow u Was. Poniewaz w Polsce np. organizator dba o niemalze wszystko, zespol ma tylko przyjechac do klubu, przywiezc backline i zagrac, po sztuce dostajesz przyzwoite zarcie(jesli jests weganem nie ma najmniejszego problemu z jedzeniem), miejsce do spania, zazwyczaj w domu organizatora i pieniadze na wache. Jesli a koncercie bylo sporo ludzi, masz szanse na jakas ekstra kaske. W USA natomiast, z moich informacji wynika, ze dostajesz pieniadze, chipsy, cole i tyle. Jak wiec wyglada to tutaj?


W Irlandii zawsze masz sie gdzie zatrzymac po koncercie, pieniadze zaleza od tego jak wypadnie gig. Moze to zalezec od zarobku na bramce, lub w przypadku gdy koncerty sa darmowe, wlasciciel knajpy placi kapeli. Wiekszosc organizatorow zapewnia jedzenie, ale nie piwo- to jest dosyc drogie w Irlandii. Zwykle jest wystarczajaco pieniedzyz eby pokryc koszty podrozy kapeli.


Nabylem Wasze CD-R, ktore z reszta naprawde mi sie podoba. Tak wiec chcialem popytac Was troche o teksty, byc moze dac szanse wyjasnienia polskim punkom o co w nich chodzi. Na przyklad ja osobiscie wiem o czym jest kawalek „the pps challenge", poniewaz sam musialem walczyc z tym gownem tu w Irlandii, ale wiekszosc moich ziomkow nie zalapie tego chyba z piosenki. Moze chcecie powiedziec cos wiecej o sytuacji w Waszym kraju. Wiem ze Wasza gospodarka mocno rozrosla sie w ostatnich latach i teraz wyglada to calkiem niezle, szczegolnie dla kolesia, ktory przyjechal z Polski


Kawalek mowi o syfie z jakim borykac sie musza ludzie idacy do urzedu opieki spolecznej. Jak pewnie wiesz, te cwoki beda ci utrudniac droge do odebrania tego, do czego niejako jestes upowazniony. Proces ten jest jeszcze dluzszy dla ludzi przybylych zza granicy, potrzebujacych numer pps by moc zrobic cokolwiek. Przypuszczam, ze we wszystkich krajach jest podobnie, ale to kiepsko jesli wszystkie twoje prawa zaleza od numeru.


Jeszcze troszke polityki, jesli nie macie nic przeciwko. Zastanawiam sie jak jest u Was z opieka spoleczna, bo raczej nie zauwazylem zbyt wielu ludzi mieszkajacych na ulicy. Nie widze tez jakiejs zatrwazajacej bariery pomiedzy biednymi a bogatymi. Wydaje mi sie, ze Wasz system podatkowy pozwala zachowae pewien balans. W Polsce na przyklad mozesz zobaczye wielu bezdomnych w parku, na ulicy i nikt specjalnie sie nimi nie przejmuje. Rzad ma ich gdzies. Jesli sie myle, powiedzcie jak to naprawde tu wyglada


Przepasc pomiedzy biednymi a bogatymi w Irlandii wzrasta. Mysle ze systm podatkowy jest przepelniony syfem. Od kwoty podatku jaki placisz, chuja dostajesz. Sa ulgi podatkowe dla bogatych, nie ma dla tych ktorzy ich potrzebuja. Inwestor dostaje ulgi podatkowe na wybudowanie gownianej jakosci domow, ktore sa tak przecenione, ze ludzie zastawiaja za nie cale swoje zycie. Spedza wiekszosc swego zycia splacajac dom, ktory zamieni sie w ruine zanim zdaza sie za niego wyplacic. Widzisz sporo ludzi majacych ladne domy, ladne samochody i niektorzy moga pomyslec „wow, irlandzka gospodarka daje ludziom lepszy standard zycia", gowno prawda, domy, samochody naleza tak naprawde do bankow. Caly ten wzrost gospodarczy sprawil tylko, ze ludzie stali sie jebanie chciwi.


Zastanawialem sie rowniez czy to dobre posuniecie by zachorowac na Waszej wyspie. Chodzi mi o to, ze slyszalem sporo plotek dotyczacych tutejszej opieki zdrowotnej i mysle, ze chyba jednak lepiej chorowac w Polsce niz tutaj(chociaz to, heh) . Powiedzcie mi cos o tym.


Ta, jak jestes na zasilku, dostajesz karte zdrowia ktora oszczedzi ci kilku lekarskich rachunków, ale jesli potrzebujesz powazniejszej operacji, to troche na nia poczekasz. Jesli nie jestes na zasilku i pracujesz, musisz placic za wszystko sam. Wizyta u lekarza bedzie kosztowala cie jakies 30 yoyo's(heh, chodzi o euro. Red.) raz jeszcze pokazuje to jak chciwy jest irlandzki rzad, daja zwolnienia od podatku na konie wyscigowe i prywatnym inwestorom, a szkoly i szpitale dostaja po dupie.


Czy prawa zwierzat, wegetarianizm itd. to popularny temat w Waszej lokalnej scenie?


I tak i nie. Jest sporo wegetarian i wegan w scenie, ale sa tez ludzie ktorzy wege nie sa.


Co Wy chlopaki robicie poza graniem w zespole?


Ja studiuje lesnictwo, Little Conor studiuje muzyke, Conor jest na zasilku, Tom i Dan czasem pracuja


Mysle, ze Wasza muzyka jest dosyc dzika, co jest zajebiste, poniewaz wierze ze sztuka(a punkrock/hc w jakims sensie sztuka sa tak mysle)musi byc odrobine dzika, poza granicami, aby miec moc. Co myslicie o moralnych granicach i spolecznych tabu? Czy to jest cos, co zabija sztuke jako wolna forme ekspresji?


Zeby byc szczerym, mysle, ze moralne granice i spoleczne tabu wejda w drog-- Twojej wolnej ekspresji tylko na tyle, na ile im pozwolisz. Jesli ustalasz swoje wlasne granice, mozesz robisz cokolwiek zechcesz.


Ok. dzieki za poswiecony czas, mam nadzieje zobaczyc Was w przyszlosci w Polsce, jesli chcecie cos jeszcze powiedziec, to teraz jest szansa. Co Wam do glowy przyjdzie.


Dzieki za wywiad szefie, wybacz ze tak pozno. Bylem zajety studiami(no i jestem odrobine leniwy). Mamy nadzieje zobaczyc Ciebie i Twoich ziomkow na gigach kiedys w przyszlosci. Trzymaj sie.






Cro-freakin'-Mags!


Bylo zwykle, spokojne, poniedzialkowe popoludnie. Wracajac z zakupow wstapilem do kafejki internetowej sprawdzic poczte i zobaczyc jak podczas mojej absencji przedzie polska ekstraliga hokeja. Przedzie calkiem niezle tak nawiasem.. Propozycja Czerkawskiego i Oliwy, ktorzy postanowili uleczyc polski hokej, popularyzujac go oraz wprowadzajac pewne zmiany w zarzadzie PZHL, moze sprawic, ze ogladajac mecz Cracovii nie bede obawial sie o bidna konstrukcje dachu hali lodowiskowej, ktory ostatnimi silami wisi nad moja glowa. A przede wszystkim, moze w jakis sposob zapanuja nad burdelem jaki od lat trawi wiodace polskie kluby, jak i caly zwiazek.

Ok., do rzeczy. Logujac sie na swym myspace-owym koncie(wiem- zlo!)zobaczylem komentarz od pewnego sympatycznego kolegi zamieszkujacego stolice Irlandii. Tresc brzmiala mniej wiecej: „czy widzimy sie na koncercie Cro-Mags 21 Listopada w Dublinie". Moje serce zawedrowalo do samego gardla, a slinotoki staly sie niczym zakorkowane. Szybkie spojrzenie na windowsowy zegar- 20 nov.

To juz jutro. Pomyslalem sobie: Dublin jest niemalze 300km od Cork(miasta gdzie aktualnie pomieszkuje), jest srodek tygodnia, wobec czego moja dziewczyna bedzie w pracy… Szybki sms, dla „swietego spokoju" , a w moim sercu z wolna rodzila sie nadzieja. Czy to moze byc? Czy juz za kilkadziesiat godzin dane mi bedzie zobaczyc ten zespol- legende? Do samego wieczora probowalem walczyc ze soba, majac wyrzuty, iz byc moze bede musial jechac sam, zostawiajac Anie zanurzona w biurowej codziennosci. Wszelkie kontrargumenty padaly niczym muchy na bezgowniu, a czas uciekal nieuchronnie. Wieczor uplynal pod znakiem spiskow, majacych doprowadzic do kompromisu na linii: firma mojej dziewczyny <-> Cro-Mags. Po obejrzeniu teledysku „we gotta know" i kilku koncertowek, bylo juz pewne, ze w dziewczynie ktora towarzyszy mi w mojej zyciowej wedrowce, plonie dusza punk rockowca i poszukiwacza przygod, zatem o godzinie 2 dnia kolejnego, siedzielismy w autobusie jadacym do Dublina. Dosyc dluga droga wiodaca nas od celu naszej podrozy, uplynela mi na ogladaniu malowniczych, zielonych zakatkow wyspy i sporadycznym zagladaniu do lektury „dude, where's my country" Michaela Moora. Na miejscu okazalo sie, ze Dublin jest calkiem ladnym miastem, nie bylismy jedynie przygotowani, ze bedzie tu pizdzic jak w kieleckim.

Po obfitej strawie w tutejszej wegetarianskiej knajpce z indyjskim zarciem, udalismy sie do klubu. Pierwszy zespol, ponoc chluba irlandzkiej sceny- ONLY FUMES & CORPSES wypadl naprawde niesamowicie. Emocjonalnie, z punkowym pazurem, mnie osobiscie przywodzili troche na mysl Modern Life Is War. Kolejni zamontowali sie 20 BULLS EACH. Delikatnie meczyli bule, mialem wrazenie, ze nie do konca byli przekonani czy chca grac punk rocka czy nu metal. Niektore kawalki brzmialy jak pozna Toxoplazma i te podobaly mi sie najbardziej, inne chcialy brzmiec(bez powodzenia) jak Sick Of It All. Trudno mi odgadnac inne inspiracje, ale nie do konca rozumiem muzyke tego bendu. No i stalo sie. Na scenie, z nastrojowa muza w tle pojawil sie Tom Capone a zaraz za nim reszta skladu, z ktorego tylko perkusista- Mackie i niesamowicie charyzmatyczny wokalista John Joseph sa oryginalnymi czlonkami Cro-Mags.

Set zaczal sie slowami JJ- „it's good to be home", jako ze ojciec Josepha byl emigrantem z Belfastu. Slowa te i nastepujace zaraz po nich dzwieki rozpedzily emocjonalny walec, ktory hitami takimi jak World Peace, Survival On The Streets, We Gotta Know, Hard Times, Malfunction czy coverami Bad Brains przetoczyl sie po nas, wgniatajac wszystkich w klubowa podloge. Nie tylko znakomity performance ale i swietna konferansjerka JJ sprawily, ze CRO-MAGS jak dla mnie jest w tej chwili w zdecydowanej czolowce zespolow koncertowych. Slowa Johna, ze hardcore punk, to nie jest muzyka lansowana przez stacje TV i koncerny muzyczne, tylko cos prawdziwego, prosto z serc, niosacego ze soba pewien przekaz, wartosci, utwierdzily mnie w przekonaniu, ze dokonalem wlasciwego wyboru przyjezdzajac tutaj. Szczegolne wrazenie zrobilo na mnie stwierdzenie, ze bezsensowne jest gdy ludzie spiewaja na koncertach teksty, nie zastanawiajac sie nad ich znaczeniem(po czym wsrod singalongow wyroznil sie Freestyle prawie w calosci zlozony z polskich przeklenstw, cos w stylu „bo to kurwa jest kurwa kromags kurwaaaa") Niemniej jednak po niemalze godzinie zajebistej muzy i niemniej porywajacych slow o rewolucji jaka powinien niesc za soba hc punk i kilku niezbyt pochlebnych wypowiedziach na temat Busha, Blaira czy innych „rzadnych wladzy skurwieli", bylo mi cisgle malo. Bez kitu. O ile podczas wiekszodci wystepow, nawet bardzo dobrych zespolow, po jakis 30 min, odczuwam znuzenie, Cro-Mags moglby jak dla mnie grac jeszcze ze trzy takie sety.

Po koncercie zostalismy otoczeni troskliwa opieka naszych dwoch polskich ziomkow zamieszkujacych w Dublinie, ktorym notabene serdecznie dziekujemy. Po niecalych trzech godzinach snu musielismy zbierac sie na poranny autobus do Cork. Pomimo zawalonej nocki, spedzonej na podlodze(co prawda w duzej mierze z wlasnego lenistwa)i w sumie ok. 9 godzinach spedzonych w autobusie, z pelna odpowiedzialnoscia mowie- bylo warto jak diabli.




"Government Flu"



Chyba kazdy z nas ma slabe dni, prawda? Kiedy sluchajac Dead Kennedys wpatrujesz sie w okno a w glowie buzuje Ci jedna mysl - ja pierdole... co za pokurwiony swiat...

Czy nie jest tak, ze jestesmy jedynie ludzmi, udupionymi wlasnymi slabosciami i czasami mamy poprostu ochote polozyc na to wszystko laske..? Zamiast cisnieniowac sie przy TVN24 wrzucic sobie Lige Mistrzow. Niektorzy to portafia. Czasami im zazdroszcze. Bywam zly na siebie, za to swoiste poczucie misji, za probe Don Kichotowskiej walki ktorej zdaje sie wygrac nie moge. Czy nie latwiej zabrac poprostu dupe w garsc i popedzic tam gdzie wladza nie dzieli sie na dwie jednojajeczne czesci i gdzie edukacja nie jest zdominowana przez homofobiczna paranoje. Nie potrafie jednak. Nie wiem, moze jednak ten specyficzny dreszczyk emocji(zabronia demonstracji czy nie, bedzie koalicja czy przedterminowe wybory itd.)to cos, co mnie kreci.

No wiec mysle sobie- jak to k.. jest: mamy jeszcze swiezy(choc18-sto letni, wiec juz poniekad dorosly)system demokratyczny a ja nadal czuje sie bezsilny. Jak to jest, ze wladze w naszym kraju sprawuje rzad przez tylu potepiany. Przeciez powninnismy miec wlasny rzad, nasz, przez nas wybrany i dla nas sprawujacy swoje funkcje. Jako nasz przedstawiciel, nie kat. Wiec ja sie zastanawiam, jesli to nie nasz rzad to czyj on jest? Kto do cholery go wybrac? Przeciez Radio Maryja nie ma tylu sluchaczy, nie moze zdeterminowac kierunku w jakim podaza nasz kraj. Dobra, powiem to. Moze dlatego, ze przeszlo polowa spoleczenstwa poprostu olala wybory. I nie powiem, zebym nie mial w tych ciezkich chwilach odrobiny do nich zalu. Mam, owszem, ale o wiele wiecej mam dla nich zrozumienia.

Przez te osiemnascie lat wolnych elekcji i roszad na wysokich stolkach, nie bylo w--asciwnie nic wiele ponad szarpanine pomiedzy szakalami, które rok 89 uznaly za poczatek okresu lowieckiego. Sklamal bym, ze przez ten czas nic nie osiagnelismy i do niczego nie doszlismy, ale biorac pod uwage mniej lub wiecej populistyczna retoryke szarpiacych ochlap wladzy partii-od prawa do lewa, w zestawieniu z ich osi--gnieciami, a z drugiej strony z aferami jakie wszystkim im towarzyszyly, doskonale rozumiem rozczarowanie. Rozczarowanie ludzi, ktorych reprezentowali. Ludzie obrazili sie na demokracje, bo Polacy calkiem jak Szkoci - dasac sie lubia.

To co w Polsce pozostalo z grubsza niezmienne od 89, to relacja pomiedzy rzadzacymi a rzadzonymi. Bo nie czarujmy sie, poza tym ze raz na jakis czas czesc z nas wrzuci do urn swoje glosy, to relacja pozostala iscie komunistyczna: Wladza-Lud. A poniewaz kazda z dochodzacych do zloba ekipa na dzien dobry przejmuje publiczna telewizje i zaskarbia sobie serca czesci opiniotworczej prasy, prosze-przez nastepne cztery lata hulaj dusza, jestesmy bezkarni. We Francji np. relacja ta wyglada troszke inaczej. Ta doza bezczelnosci ludzi u wladzy jest nieporownywalnie mniejsza. Niech ze tylko przeskrobia cos, nie po mysli swoich(i nie swoich) wyborcow, a prasa nie zostawi na nich suchej nitki. Francuzi slyna chyba z tego, ze protestuja. Lubia to widocznie, moze takie hobby, ale jakze wymierne korzysci daje.. Jezeli wladza boi sie ludu, wtedy mozemy mowic o demokracji, jezeli lud przez wladze jest zatraszony, to mamy powrot do lekko zawoalowanego autorytaryzmu.

Ale jakze tu nie byv bezczelnym, gdy wyborcy pamietliwi nie sa i wybaczyc potrafia. Karierowi politycy, co druga kadencje prewencyjnie zmieniajacy partyjne barwy. Male partie nie mogace sie przebic przez sciane kolesiostwa i kombinatorstwa. Moze jakas rotacja by pomogla? Byles u wladzy? Zawiodles? Ban! Wracaj na role w Zielnowie!

Brak komunikacji pomiedzy spoleczenstwem a jego polityczna reprezentacja, to kolejny rodzacy arogancje w szeregach rzadzacych grzech przeciwko demokracji. No nie dziwota, ze premier nie widzi potrzeby zapytania ludzi czy chca miec amerykanskie rakiety u siebie w ogrodku, skoro poza nielicznymy wyjatkami ludzie nie widza potrzeby by wyrazic swoja dezaprobate(o ktorej przeczytac mozemy jedynie w badaniach CBOS).

Tez czasami czuje, ze to mnie przerasta. Ale mowia, ze negatywna postawa przyciaga negatywne zdazenia. Poza tym skoro "ludzie ludzia zgotowali ten los" to i ludzie moga go chyba ogarnac.

(ok. listopad 2006)