środa, 22 października 2014

Elity wystawiają dupska do cmokania

O tym, że ten tekst będzie napakowany truizmami i banałami wiedziałem już w momencie gdy poczułem potrzebę by go napisać. Trudno. Jak śpiewał ongiś Stuhr, ten starszy - "czasami człowiek musi, inaczej się udusi". To też coby się nie udusić, piszę.

Każdy kto w dniu wczorajszym nie był na zamorskich wakacjach, albo nie prowadzi życia pustelniczego, słyszał co naopowiadał amerykańskiemu redaktorowi Politico nasz ex-Minister Obrony Narodowej (to jeszcze jak się z Kaczyńskim lubili), ex-Minister Spraw Zagranicznych, obecny Marszałek Sejmu, ulubieniec amerykańskich mediów i polityków - Radek Sikorski. Clue całej tej niefartownej wypowiedzi pozostawię bez komentarza (jestem przekonany, że Do Rzeczy dogłębnie przeanalizuje temat przez następne kilka tygodni). Pominąć mogę również brednie które pan Sikorski opowiadał aby sprostować wpadkę (to niemalże poziom szkolnego wytłumaczenia na nieodrobione zadanie domowe). To co mnie w całej tek akcji ubodło, to arogancja i absolutny brak poczucia odpowiedzialności przed społeczeństwem, który Minister zaprezentował w czasie pierwszej konferencji  prasowej. No bo jak człowiek, który chcąc nie chcąc łoży swoje ciężko zarobione pieniądze (oh, taki pragmatyczny, uniwersalny argument) na utrzymanie państwowej administracji w osobie między innymi Ministra Sikorskiego, ma zareagować na sytuację, gdy jego utrzymanek odmawia publicznej odpowiedzi na proste pytania - co naopowiadał Benowi Judah, ile w tym było prawdy i dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero po ponad 6 latach. Na te pytania, jak wspomniałem - na pewno odpowie niebawem Rafał Ziemkiewicz, mnie chodzi jedynie o elementarne poczucie przyzwoitości - odpowiedź w formie autoryzowanego wywiadu dla JEDNEJ gazety, która publikuje ją za paywallem (treścią płatną)? Bitch, please!

Absolutnie i jednoznacznie obrzydza mnie tzw. "aparat państwowy" utrzymujący klasę polityczną zapewniającą pełnowymiarową karierę dla elity cyników, oderwanych od poczucia obowiązku i odpowiedzialności przed tymi których "reprezentują". Bandy showmanów i dorobkiewiczów, którzy niczym Palikot czy Niesiołowski miotają się od prawa do lewa, byle tylko nie odejść od chlewa. Nie. Nie jestem dzięki temu dzisiaj bliżej Korwina niż byłem wczoraj.

Jeżeli tli się we mnie jeszcze odrobina wiary w demokrację, jako system w którym ludzie nie pozbawieni pokory, ale jednocześnie pełni determinacji i idealizmu REPREZENTUJĄ swoje środowiska,  bagno które fundujemy sobie po każdym głosowaniu "na mniejsze zło", oddając swój los w ręce partii, która w sondażach wypada nieźle (nikt nie chce stawiać na przegranych…)skutecznie ją zdławi...

środa, 3 września 2014

Panoptikon

Panoptikon był budowlą więzienną, zaprojektowaną końcem XVIII w przez Jeremy-ego Benthama. Budynek ten zbudowany miał być w sposób umożliwiający strażnikom absolutną inwigilację więźniów w taki sposób, by Ci nie byli świadomi tego, że są obserwowani. Autor projektu wyobrażał sobie w ten sposób idealną funkcjonalność nie tylko więzień, ale i innych budowli publicznych.

W maju 2013, w hotelowym pokoju w Hong Kongu, młody administrator systemów CIA przekazał Glennowi Greenwaldowi - dziennikarzowi współpracującemu wówczas z Guardianem, komplet "wykradzionych" NSA informacji mówiących o rozbudowanych systemach inwigilacji obywateli przez tą agencję. Newsy te sukcesywnie pojawiały się w mediach: Guardian, NY Times, Washington Post. Przez jakiś czas świadomość, że każda rozmowa telefoniczna, mail, aktywność w sieci czy dane z systemów monitoringu mogą być przechwytywane i analizowane przez służby Sojuszu Pięciorga Oczu (USA-UK-Australia-Nowa Zelandia-Kanada) wstrząsnęła opinią publiczną. Gdy dodatkowo okazało się, że metadane pozyskiwane przez służby obejmują obywateli - zarówno USA jak i Unii Europejskiej (oczom NSA nie umknęły również południowo-amerykańskie źródła danych), świat zdawało by się większą uwagę zwróci na prywatność przeciętnych obywateli i,społecznościowych/mailach stał się tematem wrażliwym. Na pewno też ludzie większą uwagę zaczęli przykładać do tego, co w sieci publikują, z kim i o czym rozmawiają. Czy NSA zakończyła swój program kolekcjonowania metadanych? Czy ludzie masowo domagali się oddania ich prywatnej przestrzeni na powrót w ich ręce? Informacje jakie na bieżąco wyciekają świadczą o tym, że NSA nie tylko nie zaprzestało zbierania danych, ale i stworzyło narzędzie umożliwiające sprawniejsze przeszukiwanie zdobytych danych (projekt ten świadczy również o wielkości baz, które ma na swoich serwerach agencja..). Zdania na temat tego, czy inwigilacja jest szkodliwa dla życia społecznego również są podzielone. Część osób zapytana o dyskomfort związany ze świadomością bycia podsłuchiwanym/ną odpowiada, że dopóki nie mamy nic do ukrycia, nie powinniśmy się obawiać, że ktoś patrzy (te same osoby zazwyczaj niechętnie odnoszą się do propozycji udostępnienia hasła do swojej skrzynki pocztowej osobie trzeciej…).
zgodnie z nadzieją autorów wycieków, nigdy nie będzie już taki sam. Czy udało się osiągnąć cel? Zapewne temat prywatności na portalach

Ideą Panoptikonu, przelanej także na papier przez Georga Orwella w "1984" był nadzór tak szeroko zakrojony i tak skrzętnie ukryty przed oczyma obserwowanych, aby Ci ze strachu przed potencjalną inwigilacją sami siebie pilnowali. Fakt, że każdy nasz ruch może być obserwowany sprawia, że nasza podświadomość dyktuje nam co powinniśmy a czego nie powinniśmy robić. Czy inaczej - czego obserwujący oczekiwali by od nas a co według nich było by karygodne (co nie zawsze będzie zgodne z jakimkolwiek moralnym paradygmatem). Czy w takim razie wyciek który uświadomił całemu niemal światu, że jest obserwowany mógł zaszkodzić władzy nadużywającej swoich kompetencji, czy też pomóc jej stworzyć "wewnętrznego policjanta" w głowach ludzi? Czy jednak świadomość, że jesteśmy podglądani, i w jaki sposób się o dzieje uruchomi kreatywność w kontrofensywie?
Wyniki ostatniego referendum w Krakowie, w którym głosujący w zatrważającej przewadze 69,73% opowiedzieli się za uruchomieniem w mieście monitoringu wizyjnego, nie napawa mnie optymizmem..

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

"Plant-based diet", zielone power smoothie i zagubienie priorytetów.

Kiedy pod koniec lat 90tych zostawałem wegetarianiem, a potem - milenijnie, weganinem, nie miałem ani wiedzy, ani środków, ani też szczególnej ochoty aby czerpać z tego stylu życia jakieś ponadstandardowe benefity zdrowotne. Książką, która zmieniła moje życie była "Milcząca Arka" Juliet Gellatley. Aspekt zdrowotny niejedzenia/jedzenia mięsa był w niej zaledwie liźnięty, a cały ciężar treści tej książki, zawieszony był na haku służącym do wieszania zwłok zabijanych na szynkę krów.
Cóż zresztą mogło przekonywać młodego punkowca ze skłonnościami autodestrukcyjnymi do tego, by stosował dietę zdrowotną..? Z resztą.. przez pierwsze 10 lat, swój wegetarianizm a potem weganizm praktykowałem głównie na wyjazdach koncertowo-załoganckich, bez warunków do gotowania (czy robienia sobie organic, green power smoothies), plus mój budżet i sklepowo-knajpowy asortyment pozwalał zazwyczaj jedynie na kultowe już zestawy - frytki z surówką, albo orzeszki solone i banany. W ogóle mam wrażenie, że frytki i  Polo-Cocta na przełomie wieku były dla wegnizmu tym, czym jest teraz jarmuż i jagody goji przepijane napojem z kombuchy. Ludzie w moim otoczeniu czerpali swoją wiedzę z tematycznych zinów traktujących o prawach zwierząt i akcjach bezpośrednich, zamiast z działu dietetycznego w Men's Heath. Czasy się zmieniają. Wraz ze wzrostem świadomości społecznej, mocno zupgradeowały się sklepowe półki, a za popularnością weganizmu nastąpiła - mam wrażenie, również zmiana w priorytetach z nim związanych. Nie sposób odmówić zasług dla popularyzacji tego stylu życia wszystkim sportowym aktywistom wieszającym sobie w pokojach plakat Scotta Jurka. Nie śmiem również krytykować moich przyjaciół i znajomych, którzy dzięki pobijaniu rekordów w Endomondo i przygotowywaniu modelowych potraw na Instagram lepiej się czują, świetnie wyglądają i przy tym promują ograniczony w okrucieństwo wobec zwierząt sposób na życie. Mam pełną świadomość, że obok organizacji jak Empatia czy Viva, polski weganizm o kilka dobrych lat do przodu popchnęli Vege Runners. Sam od kilku lat o daje się odrobinę ponieść tej pozytywnej modzie i zwracam większą uwagę na to co jem i ile czasu spędzam przez TV a ile w ruchu. Niemniej ze zdrowego stylu życia nie robię sobie dogmatu. Ze stylu życia wolnego od okrucieństwa wobec zwierząt - już tak. Piszę ten tekst, bo ten szift priorytetów związanych z niejedzeniem mięsa odrobinę mnie niepokoi.
Od popularnego zastępowania weganizmu terminem "plant-based diet", po wytykanie kto nie jest true, przez pryzmat konserwantów w jego ciastkach - ten kierunek nie do końca mi
odpowiada. Pomimo, że zawsze wychodziłem z założenia, że z perspektywy zwierząt nie istotne jest czy nie zjadasz ich ze względów etycznych, czy dlatego że Ellen Page została weganką, przykład papierowego zapału blogerki Jordan Younger (The Blonde Vegan), która uczyniła z weganizmu dysfunkcję dietetyczną, licząc na jakieś jego cudowne, zdrowotne efekty, utwierdza mnie w przekonaniu - potrzebna jest jakaś głębsza świadomość czemu to służy..

czwartek, 5 czerwca 2014

Trzeźwa ryba w morzu piwa

W mojej kilkunastoletniej, ciągle przedłużającej się fazie, nazwanej ongiś przez Iana MacKaye-a - Straight Edge , wpadałem w wir różnych zdarzeń związanych z intoksykującym się towarzystwem. Raz bywało zabawnie, raz żenująco, innym razem zaś po prostu nudno. W moim najbliższym otoczeniu nigdy nie było silnej załogi S.E. (choć lata 2002-2004 to chyba jedyny okres kiedy udawało się zorganizować 100% straightedge-ową imprezę - "domówkę" dla kilkudziesięciu przyjaciół). Właściwie na stałe, w koncertowych wypadach towarzyszył mi jeden trzeźwy przyjaciel, cała reszta waliła do ryja jak przystało Podhalaninowi.

Podczas wyjazdów z zespołem często jestem jedyną niepijącą osobą w ekipie. Zdarza mi się słyszeć wówczas od osób postronnych wyrazy współczucia i rokowania rychłego rozpadu kapeli. To fakt, czasami pilnowanie grupy najebanych kolegów może być uciążliwe. Rozmowa, nawet z serdecznym kumplem, który z trudem potrafi złożyć zdanie, też do największych w życiu przyjemności nie należy. I tak - zdarza mi się umierać z nudów, gdy reszta pogrąża się w alkoholowym amoku. Nie zmienia to faktu, pomimo że uwaleni, nadal są to moi koledzy i przyjaciele, z którymi - nawet przez pryzmat alkoholowej bariery, łatwiej znaleźć mi wspólny język niż z większością nie upojonych znajomych z tak zwanej "poza sceny" (choć i tu zdarzają się wyjątki). Jeżeli chodzi o sam zespół, to tutaj trochę jak w małżeństwie - jeśli chcesz by kapela przetrwała dłużej niż rok, musisz nauczyć się tolerować różne "niedoskonałości" twoich współgrajków i uwierz mi - poalkoholowy drift niekoniecznie będzie największym brudem, który wypłynie w okresie tzw. wzajemnego docierania się.

Reasumując: nie musicie żałować rodzynka w załodze -
czas spędzony w pijącym towarzystwie może być równie zabawny jak i żenujący. Dokładnie tak samo jak czas spędzony z abstynentami, za wszelką cenę próbującymi udowodnić jak zajebiście potrafią bawić się bez wspomagaczy.

czwartek, 22 maja 2014

Eurowybory

Od kilku dni sraczka związana z niedzielnymi wyborami do Europarlamentu nabiera rozpędu. Premier ostrzega nas, że nie zagłosowanie na kogokolwiek (nieważne na kogo) przyniesie nam wstyd na arenie międzynarodowej. Zanim braknie nam papieru toaletowego, proponuję refleksję. Głosowanie na "kogokolwiek" proponowane przez pana Tuska wpisuje się zasadniczo w nijaką i mało merytoryczną kampanię wyborczą. Podstawowym problemem w postrzeganiu procesu poprzedzającego jakiekolwiek wybory, jest jej uproduktowienie. Spoty wyborcze przypominają reklamę szamponu, przepełnioną frazesami bez większego znaczenia. Wybór dokonywany przez obywatela ma opierać się na wizualnej atrakcyjności produktu i przywiązaniu do marki - zupełnie jak wybór konsumencki. Na chwilę obecną ordynacja wyborcza przewiduje finansowania kampanii ze środków partii oraz wpłacanych przez osoby fizyczne na poczet Funduszu Wyborczego. Przewiduje ona limit środków wydanych w ramach reklamy i jest on liczony za pomocą ambitnego matematycznego wzoru poprzez podzielenie liczby wszystkich zarejestrowanych wyborców w kraju przez liczbę 560 i pomnożenie uzyskanego wyniku przez liczbę mandatów posłów lub senatorów wybieranych w danym okręgu wyborczym, w którym komitet zarejestrował swojego kandydata). Niemniej o ile duże, bogate partie wraz ze swoimi ambicjami mogą czuć się przez owy limit ograniczane, te mniejsze muszą potraktować go jako abstrakcję. Ponieważ do zarejestrowania kandydatów w poszczególnych okręgach również potrzebne są pieniądze (aby stworzyć listy poparcia też jakoś trzeba dotrzeć do ludzi), limity tych mniej uprzywilejowanych partii są jeszcze mniejsze, nadal jednak nieosiągalne. W rezultacie z jednej strony mamy telewizyjne spoty, niczym przedświąteczne reklamy Coca-Coli, napędzające szum wokół dużych, bogatszych ugrupowań, z drugiej facebookowe kampanie mniejszych partii, nie trafiające pod strzechy stacji telewizyjnych.  Jest naturalnie droga trzecia - etatowy clown, który właściwie bez kosztowo przyciągnie uwagę mediów i poparcie nie do końca świadomych jeszcze otaczających ich świata dzieciaków. Ale czy na takiej retoryce w przestrzeni publicznej nam zależy?
Wracając do niedzielnych wyborów - wbrew oczekiwaniom premiera, nie zamierzam pójść do urny aby oddać głos na "kogokolwiek", bo szanuję swój głos i swój czas. Nie głosuję na "mniejsze zło" i o ile nie mogę dać swojego poparcia osobie/osobą które mogły by reprezentować moje potrzeby i moje interesy w parlamencie (jednym, czy drugim), skorzystam z wolnej niedzieli w bardziej sensowny sposób

poniedziałek, 19 maja 2014

Aspekty Muzyki

Eurowizja

Śrenio śledzę co dzieje się w świecie masowej muzyki popularnej. O wydarzeniu na które udała się w tym roku nasza przaśna wokalistka mająca być następcą Edyty Górniak, wspierana przez charyzmatycznego producenta , zapomniałem na długie lata (jak z resztą podejrzewam większa część Polaków). Przypomniano mi o nim szczątkowo docierającymi do mnie informacjami o charakterze skandalu, jakoby tegoroczną edycję konkursu wygrała "baba z brodą". Przyznam, że nie przykładałem większej wagi do tych informacji, po pierwsze zaskoczyła mnie ona podczas turystycznego wypadu do Berlina (ręczę, że są tam ciekawsze rzeczy niż darmowe WiFi i śledzenie pudelkowych plotek), niemniej już po powrocie przekonałem się jak ważną w życiu kulturalnym oraz, co zaskoczyło mnie nieco bardziej - politycznym, jest ta zapomniana na 20 lat impreza. Dla niewtajemniczonych, Eurowizja to konkurs piosenki, co warte wytłumaczenia, bo opierając swoją percepcję na komentarzach medialno - społecznościowych, można by odnieść wrażenie że to rewia piękności. Rewia, na świętość której targnęła się Conchita Wurst, swoją nieogoloną twarzą. Zignoruję w tym momencie gorzkie komentarze polityków opcji pisowej, którzy oskarżają "tą kreaturę" o zamach na naszą cywilizację, przemilczę też nieco bardziej stonowane wyrazy niezrozumienia tych nieco scentrowanych z partii siostrzanej. Zaskakuje mnie oburzenie przeciętnego słuchacza, który zniesmaczony zdaje się być faktem, że piosnka Donatana i Cleo, brzmiąca nieco jak weselna wersja Spice Girls, została pokonana przez dobrze wykonany (obiektywnie, bo fanem ani jednego ani drugiego nie jestem) przez Conchitę numer, z powodzeniem mogący otwierać kolejny film o przygodach Jamesa Bonda.
O gustach ponoć się nie rozmawia, niemniej w całej tej aferze element potencjalnie najważniejszy - muzyka, został zgnieciony ciężarem konserwatywnych uprzedzeń. Element estetyczny, seksapil wydaje się być z muzyce mainstreamowej rzeczą najważniejszą. Wszelkie niedociągnięcia techniczne bowiem skorygować może Audio Tune, brak talentu zastąpi inwestycja w  produkcję, brak fajnych cycków i buzi natomiast wydaje się być skazą niekorygowalną (gdy w biznes planie chirurg plastyczny ciągnie bilans mocno w dół..)

DIY

Przeświadczenie, że wszystko można zrobić samemu, nie czekając na wsparcie przemysłu muzycznego, wydawców muzycznej prasy czy właścicieli klubów, to motor napędzający punkową maszynę od lat. Koncerty organizowane przez siatki znajomych na całym świecie, często rówież grających w kapelach, też podróżujących i potencjalnie potrzebujących pomocy przy zorganizowaniu koncertu dla ich zespołów w Twoim mieście, to coś co pozwala na funkcjonowanie tej sceny niezależnie od rynkowego popytu. To mechanizm, który zapewnia możliwość zaprezentowanie czegoś ciekawego - muzycznie oraz ideologicznie, nawet jeżeli nie jest to łatwe, przyjemne i konsumpcyjnie atrakcyjne dla przeciętnego bywalca klubów i koncertowni. Jasne, że machina czasami zawodzi i tydzień przed rozpoczęciem trasy okazać się może, że kilu organizatorów postanowiło odpuścić sobie zaplanowane koncerty. Jasne, że kapeli zdarza się spać na podłodze i jeść ryż z ketchupem. Ale ta słodko-gorzka idea pozwala na funkcjonowanie i tworzenie w alternatywie do supermarketowego przemysłu muzycznego opartego na castingach do X-Factora.

Więcej Niż Muzyka

Nigdy nie byłem gościem twierdzącym, że Podwórkowi Chuligani są mniej punkowi od Apatii. Wierzę, że w przestrzeni Hardcore Punk jest miejsce nie tylko na różne muzyczne eksperymenty, ale i na różne podejścia do życia. Jasne, że są pewne intuicyjne granice, po przekroczeniu których ciężko jest zespół umieścić w tej przestrzeni, ale polityczne zaangażowanie nie jest dla mnie elementem koniecznym aby kapela mogła otrzymać legitymację. To jedynie moja rzecz. Zawsze byłem i nadal jestem zainteresowany kapelami z konkretnym, politycznie zaangażowanym przekazem bardziej, niż tymi śpiewającymi o piciu/albo niepiciu piwa (choć i takie lubię). Wielu rzeczy z obszarów polityczno - społecznych, ochrony przyrody, praw ludzi czy praw zwierząt uczyłem się z tekstów punkowych kapel. A przynajmniej był to dla mnie zapalnik by sięgnąć nieco głębiej. Zaryzykuję stwierdzenie, że dla osób będących w tej scenie nieco dłużej, Hardcore Punk to znacznie więcej niż muzyka - to kultura, to siatka - czasem lepiej a czasem gorzej zorganizowanych znajomych, którzy bezinteresownie ze sobą współpracują. To forum na którym dzielić się można informacjami, poglądami i pomysłami. To przestrzeń w której można być poprostu kreatywnym. To grupa ludzi, którzy nie zawahają się bezinteresownie pomagać sobie nawzajem. To idea.
Właśnie te rzeczy odróżniają to zjawisko od kawiarnianego rocka dla hipsterów, czy kuc metalu granego w klubach na uniwersyteckich akademikach.


środa, 16 kwietnia 2014

Słowa jak toca

Tak jak gość obok, wychowałem się w okowach łatwo rzucanych epitetów. "Pedalskimi", "gejowymi" czy "ciotowatymi" określeniami skuty był nasz szkolny słownik, w którym pewnie większość słów miała ranić lub wyszydzić. Dzieciaki potrafią być dla siebie okrutne - i nie jest to wcale znak nowych, strasznych czasów - tak było od zawsze. W taki sposób - agresją słowną i fizyczną, oznacza się swój status w szkolnej mikrospołeczności. Nikt z nas nie zastanawiał się wówczas nad znaczeniem tych łatwo rzucanych w twarz oponenta haseł, nikt z nas też zapewne nie miał w intencji faktycznej agresji wobec czyjejkolwiek seksualności. Nikt z nas nie miał tak głębokiej refleksji względem tych chłopięcych wygłupów na szkolnym podwórku ("chłopcy muszą być chłopcami").
Moja pierwsza refleksja pojawiła się w późnym już stadium podstawówki, podczas jednej z wypraw deskorolkowych, gdy twarzą w twarz spotkałem lokalnego transseksualistę - Lucy. To była ta "ciota", która owym epitetem mogła poczuć się autentycznie urażona. Swój przebłysk wrażliwości zawdzięczam zapewne punkrockowi (ta, wiem jak to brzmi) i związanej z nim chęci bycia innym (mimo naturalnych instynktów i buzujących hormonów) niż moi rówieśnicy.
Te słowa, które zdecydowanie mogą ranić, przenoszone na domowy grunt, często eskalowane przez rodzicielską akceptację, stają się łatwym łupem dla ideologii szerzonych przez "narodowo-katolickie", daleko prawicowe organizacje. Łupem, który łatwo przekuć można na konkretnie ukierunkowaną nienawiść.



Ktoś kto dał się zapędzić w intelektualny kurwidołek, w którym niechęć do środowisk LGBTiQ argumentuje się "nienaturalnością" tych "zwyrodniałych" zachowań, łatwo się z niego wygrzebie, zmuszając zwoje do odrobiny refleksji. W ogóle termin "naturalności" różnych zachowań w kontekście społeczeństwa, które 50% swojego życia przeniosła do sfery zapisanej w kodzie binarnym, z miejsca na miejsce przenosi się za sprawką pojazdów jeżdżących czy latających,  a swoją doczesną egzystencję przedłuża za pomocą syntetycznych implantów, brzmi jak lekko ironiczny żart. Nie ma w naszym życiu nic naturalnego, z perspektywy choćby rezydentów zamieszkujących tą planetę 200 lat temu.
"Nienaturalne" i "patologiczne" środowisko do wychowania dzieci? Nie będę nawet z tym polemizował. MOPS ma sporo statystyk i historii apropos tego "naturalnego"..

Zdaje się, że to co chcę powiedzieć zawrzeć można w jednym zdaniu: często kształtujemy swoje uprzedzenia dopuszczając do użytku terminy uwłaczające pewnym grupom społecznym - w taki sposób amerykańscy żołnierze wysyłani na iracki front uczyli się dehumanizować przeciwnika i w taki sposób polskie dzieci uczą się nienawidzić "pedałów", "żydów" czy "cyganów".  Każdemu z nad zdarza się zażartować,  pójść pod prąd znienawidzonej "politycznej poprawności", najczęściej w małym, zaufanym towarzystwie. Jakkolwiek niewinnie, być może właśnie tu zaczyna się spirala nienawiści.

sobota, 12 kwietnia 2014

Bezkarność oprawców

"Liberty And Justice For ...", najlepszy moim skromnym zdaniem album Agnostic Front, swoim tytułem wskazuje jak zawarty w nim wielokropek adekwatny jest do zastosowania tego szczytnego (w swojej oryginalnej formie) hasła w rzeczywistości.



Po przeszło 11 latach kłamstw i półprawd, światło dzienne ujrzał opublikowany przez agencję McClatchy raport senacki, rzucający nieco więcej światła na szemrane działania CIA i jej sojuszników względem ludzi więzionych w imię "Wojny Z Terroryzmem". Opublikowany kawałek dokumentu opisuje w jaki sposób Agencja manipulowała faktami aby dla swoich - bardzo kontrowersyjnych działań, uzyskać przychylność amerykańskiego Kongresu, Departamentu Sprawiedliwości oraz Białego Domu. Publikacja wskazuje w jaki sposób CIA fabrykowała dowody skuteczności stosowanych przez siebie "technik przesłuchań" i w jaki sposób ukrywała faktyczny, bardzo brutalny charakter aplikowanych więźniom tortur przed ustawodawcami. Mroczną tajemnicą owiana była również faktyczna liczba więzień i przetrzymywanych w niej "podejrzanych", którzy stawali się ofiarami tortur. Raport, przygotowywany przez ostatnie 4 lata (pomimo, że organizacje humanitarne oraz międzynarodowa opinia publiczna sugerowała ujawnione właśnie wnioski i naciskała na śledztwo już lata temu) i kosztujący 40 milionów dolarów, nie zmieni zapewne stanowiska Dicka Cheneya, w żywe oczy kłamiącego odnośnie stosowanych przez CIA technik tortur, Donalda Rumsfelda mechanicznie zaprzeczającego wszelkim mniej i bardziej dosadnym dowodom usankcjonowanej zbrodni czy żyjącego w swoim świecie bajek George W. Busha. Zaglądając pod nasz lokalny dywan, nie zmieni pewnie on również martyrologicznego pierdolenia Kwaśniewskiego, który wraz z Millerem uratował Europę przed terrorystycznym zagrożeniem, udostępniając wartą 15 milionów amerykańskich dolarów inwestycję - "bazę", w której nie wiadomo co się działo - nie wnikali. Jeszcze niedawno twierdzili, że "bazy" w ogóle, poza fantazją Leppera nie było...
Idąc dalej, raport może być furtką na znalezienie kozła ofiarnego, pod postacią oficerów agencji, którzy przecież w raportach okłamywali swoich mocodawców co do działań które podejmują, zarówno pod ich nosem jak i na innych kontynentach. Biorąc pod uwagę sygnały dotyczące skali i charakteru tortur, jakie od lat trafiały do decydentów zarówno w USA, UK jak i w Polsce czy w Niemczech, argument odwróconej głowy świadczy albo o niezwykłej (i nieakceptowalnej w przypadku urzędników państwowych) ignorancji lub bezwzględnym cynizmie wspomnianych mężów stanu

Przeszło dekadę temu za decyzją kilkorga ludzi, rzekomo w afekcie zagrożenia terrorystycznego ze strony niewielkiej i niezbyt spójnej organizacji Al-Kaida, sojusz państw tzw. zachodnich wywołał dwie, długie i wyniszczające wojny z państwami dosyć luźno powiązanymi ze wspomnianą organizacją, uruchomił sieć tajnych i jawnych więzień, w których (często bez prawomocnego wyroku) przetrzymywani i torturowani (całymi latami) są ludzie (tak, wbrew anty muzułmańskiej indoktrynacji, to są LUDZIE). Coś mi mówi, że ręka sprawiedliwości, która dla wszystkich powinna być równa, nie dosięgnie tych, którzy przed nią powinni odpowiedzieć..

poniedziałek, 3 marca 2014

Majdan z perspektywy kanapowego głupka

Swoje zdanie o Putinie i jego hegemonicznej polityce względem postsowieckich, nacji wyraziłem 26 i 27.01.2005 roku, gdy odwiedzał Kraków. W roku 2014, gdy pod pretekstem misji stabilizacyjnej (ten termin też jakby znajomy..) wkracza na Krym, moje zdanie na jego temat nie uległo zmianie.
Niemniej papka informacyjna, która karmią nas - z jednej strony prozachodnie, a z drugiej prorosyjskie media, nie obejmuje skomplikowanych mechanizmów działających w chwili obecnej na ukraińskich ulicach (i salonach). Całym sercem popieram wyzwoleńcze ambicje Ukraińców i równie mocno jak gościa obok, oburza mnie brak poszanowania dla praw obywatelskich praktykowany przez Viktora Janukovica. Ale na tej rewolucji, jak na wielu innych, paść bedą się rownież środowiska, którym do tych szczytnych idei demokratycznych jeszcze dalej niż znienawidzonemu prezydentowi.

Proxy - rewolucja

W takiej formie ruchy społeczne na Ukrainie prezentowane są w rosyjskich i prorosyjskich mediach. Inspirowana i finansowana przez zachód rewolucja, która skupiła na Majdanie głownie bojówki faszystowskie i nacjonalistyczne, chcące wymordować Rosjan i wschodnich lojalistów.

Triumf demokracji

Tak z kolei opisują kijowską rzeczywistość zachodnie media.

Prawda, jak zwykle leży gdzies po środku. Na Majdanie swoją frustrację względem sterowanej z Kremla polityce antyspołecznej wylali Ukraińcy, po ludzku zmęczeni oligarchiczną rzeczywistością. Błędem natomiast będzie nie zauważyć kto na rosnących antyrosyjskich , a - im bardziej na zachód Ukrainy, nacjonalistycznych nastrojach zyska. Nie wiem czy w imię pragmatyzmu można przymknąć oko na silny wpływ neonazistowskich środowisk powiązanych z Prawym Sektorem i Svobodą.
W ogniu rewolucji łatwo o manipulację, widać to jak na dłoni przy okazji incydentu, gdy protestujący, wcześniej atakowani przez Svobodę, wspólnie z młodzieżówką tej neo-nazistowskiej partii (C14), wypchnęli z barykad działaczy anarchistycznych przedstawionych jako "antymajdan".




Nawet najsprawiedliwsza rewolucja, w chwili nieuwagi moze zostać zawłaszczona i zamieniona w horror, dlatego martwi mnie brak czujności oraz bezrefleksyjne realizowanie zideologizowanej agendy przez polityczno-medialny mainstream.

Everything You Know About Ukraine Is Wrong

Konflikt Anarchistów ze Svobodą

piątek, 28 lutego 2014

"Koty i i psy mają szczęście.."

Koty i psy mają szczęście, jak dwie dekady temu śpiewał Civ z Gorilla Biscuits.
Co jakiś czas facebookosferę elektryzują odkrycia rodem z horroru Davida Cronenberga - a to konina sprzedawana jako wołowina, a to znowu psina i kocina wykupowana ze schronisk do restauracji... Włos się jeży. Dorzucę swoje 3 grosze - zupełnie niepostrzeżenie, poza reakcją mediów, codziennie miliardy krów, świnek, kur i innych równie sympatycznych zwierzaków zarzynane jest na finiszu swojej dramatycznej, lecz (szczęście w nieszczęściu) krótkiej egzystencji. Egzystencji upchanej w ciasnych klatkach, boksach i transporterach. Motorem wspomnianych, tragicznych zdarzeń, zarówno tych oburzających i tych tłumaczonych tradycją jest popyt. Wszak te dla nas oburzające, nieopodal tłumaczone są tradycją i kulturą - dzieli nas jedynie ocean.
Cieżko jest mi zrozumieć logikę stojącą za tym pozornie oczywistym podziałem - na zwierzęta, które przytulamy i opiekujemy oraz na te które zabijamy i zjadamy. Argumentem, który gdzies tam rzucił mi sie w oczy (w internetach, a jakże), jest to, ze bóg jedne zwierzęta swtorzył do jedzenia a inne do przytulania... No cóż, z czymś takim trudno polemizować..



Z jednej strony nie chcę oceniać niczyich wyborów etycznych, z drugiej jednak krzyk oburzenia w związku z zabijanymi psami, wydobywający się z ust, które przed momentem wchłonęły kawałek zabitej krowy wydaje mi się... hipokryzją..?

czwartek, 30 stycznia 2014

Bojkot konsumencki i jazda pod prąd

Bojkot Konumencki

- mechanizm społeczno - ekonomiczny, znany co najmniej od końca XIXw.
W Polsce praktykowany głównie przez religijnych radykałów, a ongiś przez politycznie zaangażowanych działaczy tzw. "sceny niezależnej". O ile wielu z Was może nie pamiętać kserowanych ulotek nawołujących do bojkotowania Shella, McDonald's czy Coca-Coli rozdawanych na koncertach czy przedrukowywanych w zinach, każdy zapewne kojarzy niedawny ruch sprzeciwu środowisk katolickich pod adresem jednego z producentów napojów energetycznych. 
Z punktu widzenia ekonomii, jest to idealne narzędzie nacisku konsumenckiego, wymuszające na producencie zmianę swojej polityki - karą za niesubordynację jest niższy popyt - czyli straty. Bojkot jest narzędziem skutecznym gdy angażuje w swój mechanizm większą rzeszę zainteresowanych - na poziomie personalnym, jest po prostu sposobem wyrażenia swojej dezaprobaty, czy sprzeciwu. Dla wielu z nas, swoistą formą bojkotu jest wegetarianizm czy weganizm. W skali globalnej, ruch walczących o prawa zwierząt, również poprzez swoją dietę, wywiera nacisk na firmy produkujące żywność, kosmetyki, odzież, a w skali lokalnych społeczności na sklepy i restauracje, wzbogacające pod ich wpływem swój asortyment o produkty przyjazne dla wegetarian. Na poziomie jednostki, to wyrażenie swojego "NIE!" dla torturowania i zabijania zwierząt. 
Świadomy konsument, korzystając z dostępności informacji jaką daje Internet, pozostaje na bieżąco z polityką firm, których usługi lub produkty wykorzystuje. Ciężko będzie skierować wegetarianizm/weganizm na konkretnego przedsiębiorcę/firmę/korporację, ponieważ jest to sprzeciw wobec globalnej idei uboju zwierząt na pożywienie czy ubrania, czy też torturowaniu ich w imię nauki lub higieny. Ta forma bojkotu ma z założenia charakter permanentny. Natomiast sprzeciw wobec Coca - Coli militarnie tłumiącej związki zawodowe w Kolumbii, może mieć formę akcji tymczasowej, zakładającej nagrodzenie firmy poprzez zakończenie bojkotu jej produktów, w przypadku gdy ta zdecyduje się zmienić swoją politykę i uderzyć w pierś. Tutaj czasami pojawiają się schody - często unikanie produktów krytykowanej firmy wchodzi w krew na tyle, że żadna biznesowa rewolucja nie jest w stanie zmienić naszych konsumenckich nawyków. W takiej sytuacji bojkot zostaje oskubany z elementu nacisku, pozostając wyłącznie wyrazem niechęci wobec przedsiębiorstwa/korporacji jako idei.

Jazda Pod Prąd

Jakieś 20 lat wstecz, inaczej niż reszta lokalnych chłopaków, od kopania piłki, jazdy na rowerze i słuchania hitów z wówczas nowo powstałej niemieckiej stacji muzycznej Viva (oglądanej dzięki popularnym talerzom telewizji satelitarnej), wolałem deskorolkę i przegrywane kasety z punkowymi szlagierami. Nie było skateparków, ekipy z którą można było pojeździć, na trucki czy deka zbierało się kasę miesiącami i jeździło dla czystej frajdy - nie dla dobrych zdjęć, filmów i ewentualnych sponsorów. Pamiętam wakacyjne, całodzienne wypady - często samotne. Gdy plecak pakowałem kanapkami, książką i kradzioną paczką fajek. Gdy brałem deskę, podziurawione już nieco buty (pierwsze podróby Vansów, sprzedawane na krakowskim placu targowym) i  cały dzień spędzałem w plenerze. Zupełny spontan - bez telefonu komórkowego, iPada, laptopa, bez ciśnienia czy ktoś oceni stylowość mojego heelflipa. Czysta adrenalina, gdy wyłączasz myślenie co stać się może gdy na pysk spadniesz z murku, próbując wycisnąć ostrego grinda.
Choć ciągle w szafie mam deseczkę i nie czuję się wcale aż takim prykiem by czasami jej na spacer nie zabrać, czasy beztroskich wypadów skateboardowych najpewniej już nie wrócą..

niedziela, 5 stycznia 2014

Wege Policja i rok 2013 muzycznie

Internet po brzegi wypełniony jest najdziwniejszymi wariacjami ludzkiej, niczym nieskrępowanej fantazji. By mieć tego obraz, spojrzeć wystarczy na youtube-owe hity czy przezabawne memy, przesuwające granice oceny rzeczywistości w sposób, w jaki w świecie realnym bywa nieakceptowalny. Własnymi prawami, w internecie rządzą się również dyskusje. Tutaj, skryci za anonimowymi nickami, czy nawet autentycznymi profilami na portalach społecznościowych, czujemy się nieskrępowani, zobligowani wręcz do wypowiedzenia tego, co zza ekranu komputera wypowiedzieć przychodzi z większą łatwością.

Choć ów brak skrępowania, jak dla mnie jest elementem na dłuższą metę dopalającym rozwój idei i relacje międzyludzkie, stężenie hejtingu wyzierające z forów i facebook-owych grup dyskusyjnych jest czasami dobijające. Począwszy od grup z bliżej niezrozumiałych pobudek nienawidzących "trawożerców" (wśród młodzieży z kompleksami tak określa się wegetarian i wegan, jak mniemam), po - z drugiej strony, grup wspomnianych wegetarian  i wegan właśnie, hejtujących bez opamiętania oponentów zbłąkanych w czeluściach internetów, raz po raz trafiających na wegetariańską ścianę facebook-owego płaczu. By nie być opacznie zrozumianym - nie są mi obce agresywne reakcje, rodzące się przy co głupszych pytaniach ("a rośliny to mordujesz i zjadasz..."). Byłem tam. Podobnych potyczek (z tym, że z racji mniejszej dostępności kanałów ineraktywnych, wówczas stoczonych częściej w realu, werbalnie) przeżyłem całkiem sporo. W dalszym ciągu prawa zwierząt są dla mnie zajebiście ważne, a wykluczenie produktów zwierzęcych,  tym samym ograniczenie swojego udziału w cierpieniu i zabijaniu innych istot, jest jedną z podstaw mojej etyki, niemniej lata dyskusji i obserwacji nauczyły mnie kilku rzeczy. I nie chcę tutaj w żaden sposób zadzierać nosa, czy gasić czyjegokolwiek zapału w podnoszeniu tematu ochrony tych, którzy sami chronić się nie mogą, niemniej nie potrafię pozostać obojętny wobec przepychanek, które do niczego nie doprowadzą.
Nikt nie chce słyszeć że robi źle. Zarzut, że jest się bezdusznym mordercą zwierząt, jeszcze nikogo - jak daleko percepcją sięgam, na weganizm nie zawrócił. Wytykanie błędów, to zadanie upierdliwych teściowych - mało skuteczne i w żaden sposób nie wnoszące niczego do dyskusji, na przecież okropnie ważny temat.
Kiedy miesiąc temu, para celebrytów (pff, ten termin wydaje mi się równie pusty, jak bardzo często jego podmiot sam w sobie) - Jay Z i Beyonce ogłosili swój niemal miesięczny okres 100% roślinnej diety, oczy całej wegańskiej ławy przysięgłych skierowane były na niemal każdy aspekt ich publicznej egzystencji. Już w pierwszych dniach oberwało im się za futro w wege restauracji. Naturalnie rozumiem jak oburzający bywa brak konsekwencji, niemniej pośród tych wszystkich uchybień i niedociągnięć ("masz skórzane buty", "jesz właśnie chipsy z inozynianem", "nie sprawdziłeś tablicy Mendelejewa nim zjadłeś tą zupkę"), warto odnaleźć pozytywy - fakt, że coraz więcej ludzi - być może właśnie dzięki pozerskim akcjom gwiazd jak Jay Z i Beyonce, interesuje się weganizmem, losem zwierząt - zaczyna dociekać w jaki sposób jedzenie trafia na ich talerz. Może warto docenić każde staranie, które w rezultacie jest wartością dodaną do procesu polepszania losu zwierząt i planety na której żyjemy. Jestem przekonany - z czysto statystycznego punktu widzenia, że mała grupa wegańskich purystów, znaczy dla zwierzaków i Ziemi o wiele mniej, niż armia"pozerów" na tapecie kolorowych magazynów, pociągająca za sobą rzeszę naśladowców. Sam, zapewne przez wzgląd na radykalne piosenki i fanziny, które mnie wychowały, pozostanę w swoich wyborach radykalny. W SWOICH wyborach...

2013 muzycznie

Jak słusznie moja, dopalona witaminą B12 i nasionami konopi pamięć sięga, to już trzeci rok, w którym odbetonowałem się na muzykę powstałą po tym jak przestałem być nastolatkiem. Również rok 2013 przyniósł kilka fajnych rzeczy, prócz starych zespołów nagrywających nowe płyty, również nowe zespoły i ich nowe płyty. Więc:

Whitman "Miasto Masa Marketing" - zdaję sobie sprawę, jak nieprzyjemne dla muzyków bywają porównania, ale tutaj nie mogę się powstrzymać, bo to że słyszę na tej płycie jeszcze więcej Social Unrest, które uwielbiam, uważam za ogromny komplement - tym bardziej, że SU nie jest kapelą z której często się  "zrzyna". Ba, mam wrażenie, że nie jest kapelą, którą zna i lubi więcej niż 10 osób w całej polskiej scenie hardcore punk.

Adolescents "Presumed Insolent" - kocham ich od niebieskiej płyty, którą usłyszałem jako pierwszą (która to z resztą została jako pierwsza nagrana, więc chronologia zachowana). Chyba nawet jakby nagrali płytę smutnego modern hardcore-a, kochał bym ich dalej...

Good Lookin' Out "This Is It" - prosto w ryj, ale z pomysłem. Nie wiem co urzeka mnie bardziej - muzyka czy urok chłopaków - obydwa atuty są na zajebistym poziomie.

The Swellers "The Light Under Closed Door" - podobały mi się dwie poprzednie płyty, podoba mi się i ta - melancholijnie, melodyjnie - fajne na jesienno - zimowy spacer (choć, z niezrozumiałych dla mnie względów, większość moich znajomych sklasyfikuje ją zapewne jako muzykę w sam raz na upalne lato...dziwne)

Alkaline Trio "My Shame Is True" - są powtarzalni, przewidywalni i nieustannie piszą zajebiste piosenki

SNFU "Never Trouble Trouble Untill Trouble Troubles You" - może powinienem umieścić ich w kolejnym akapicie - "kapele z moich tatuaży", niemniej - abstrahując od dogorywającego już chyba Chi Piga, płyta jest na zadowalającym poziomie.

Night Birds "Born And Die In Suburbia" - to chyba przez moje uwielbienie dla starych, kalifornijskich hardcore-ów jak Adolescents, DI, Decry, ta młoda kapela z Nowego Jorku sprawia, że nóżka sama podryguje.

Billy Bragg "Tooth & Nail - bard politycznej poezji śpiewanej - wspaniałość.

Bad Religion "True North" - ta płyta, po pierwsze zajebiście brzmi (jak wieść gminna niesie, nagrana została analogowo - na taśmy), po drugie skomponowana jest w zupełnie klasycznym dla BR stylu - na moje ucho słuchać w niej trochę Suffer i trochę Generator.

Bl'ast "Blood" - Jeżeli chodzi o materiał, to jest to po prostu "It's in My Blood", z tym że nagrane w innej sesji, z dodatkowym gitarzystą i przed nagraniem faktycznej - kultowej już płyty. Zmasterowana na świeżo przez Dave-a Grohla brzmi dojebanie.

Go Deep "Counseling" - po świetnym koncercie w Krakowie, zakupiłem płytę i uważam, że wraz z Night Birds są moim najlepszym odkryciem w 2013. Ciężko, dziko i bez pierdolenia.

Redhare "Nites Of Midnite" - To też nowa kapela, ale muzycy już lekko zębem czasu nadgryzieni. Jak ktoś lubi emocjonalne i lekko pokręcone waszyngtońskie brzmienia, to mogę mu z czystym sumieniem polecić. Rzecz tak niszowa, że gdyby nie pewien absolutny fan east coast hardcore-a, to bym pewnie nań nie trafił.

War Generation "Start Somewhere Never Surrender" - uwielbiałem i uwielbiam zarówno Reason To Believe jak i Sense Field, a ten zespół to coś pomiędzy wspomnianymi. Jon w znakomitej formie wokalnej, fajne, emocjonalne kompozycje.

Done Dying "Dress For Distress" - dostać prosto w ryj od Dana O'Mahoneya, to sama przyjemność - o ile, jak ja, lubisz No For An Answer



Na swoje miejsce, zasługuje tutaj również nowa płyta Black Flag - zespołu, który jest dla mnie bardzo ważny, być może właśnie dlatego jego nowa inkarnacja, do której początkowo miałem stosunek ambiwalentny, jest zupełną profanacją świętości, jaką ten zespół był. Ten jeden riff, zaaranżowany na 22, bardzo do siebie podobne sposoby, jest tak nudny i chujowy, że płytę można z powodzeniem wykorzystać jako przeciwwagę do wszystkich fajnych rzeczy z 2013, o których pisałem powyżej..