poniedziałek, 15 listopada 2010

Palacze!

Przepraszam Was, iż egoistycznie cieszę się z wchodzącego dzisiaj w życie prawa ograniczającego Waszą swobodę wdychania toksycznego dymu. Wszakże jest to Wasz wybór, którego nie śmiał bym podważać, powinienem też liczyć się z tym, że idąc do pubu, restauracji, klubu, na przystanek, prawdopodobnie będę śmierdział jak popielnica w po-PRL-owskim Urzędzie Miasta.

Wielu moich przyjaciół to palacze. Sam zresztą paliłem, wiele lat temu co prawda, ale pamiętam nadal jak frustrujące bywało otoczenie, które uniemożliwiało ulżenia głodowi nikotynowemu. Niemniej, przy całym moim  poszanowaniu i względnym zrozumieniu dla wyborów ludzi palących, nie rozumiem jak ograniczając mi latami możliwość swobodnego i komfortowego uczestniczenia w koncertach, spotkaniach, imprezach (dając mi złudny wybór - przyjdź i wdychaj smród fajek albo zostań w domu i nie wdychaj), można jednocześnie krzyczeć o ograniczeniu swobody wynikającej z wywalczenia sobie przez osoby niepalące (nie chcę używać argumentu większości, bo wierzę że w społeczeństwie obywatelskim, każda grupa winna mieć swoje prawa) możliwości poruszania się po miejskiej infrastrukturze bez ryzyka zatrucia nikotynowego.
Popularna maksyma, będąca truizmem - jednak bardzo praktycznym, brzmi: "wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego". W myśl tej zasady, zdrowym kompromisem jest ustalenie zasad, gdzie palacze będą mogli realizować swoje dymkowe zajawki nie ograniczając jednocześnie możliwości skorzystania z ogólnodostępnych dóbr (kawiarnie, kluby, koncerty itd.) osobom niepalącym. Myślę, że wynikać to powinno z ogólnych zasad kultury (jak np. nie pierdzenie w windzie), doświadczenie uczy natomiast, że próżno było by tutaj liczyć na takowe zasady.

piątek, 12 listopada 2010

Last Believer - spontan shows

Długi weekend, zaczynający się od jedenastego listopada, dla jednych jest sposobnością na uczczenie pięknego, masońskiego święta, oddania władzy marszałkowi Piłsudskiemu, dla innych - w tym dla nas, to możliwość zagrania kilku koncertów, bez potrzeby wykorzystywania dodatkowych dni urlopowych.

Ubolewam nad formą obchodów Dnia Niepodległości w naszym kraju, zawłaszczonego przez skrajnie nacjonalistyczne i ksenofobiczne środowiska, ale cóż, polski patriotyzm ma śliskie podstawy, więc zasadniczo zagranie koncertu i spotkanie przyjaciół, to dla mnie najlepsza forma spędzenia tego dnia.


Wrocław 11.11

Ten koncert ustaliliśmy na zupełnym spontanie. Cztery dni wcześniej (tak - 4 dni!!!), gdy organizator wrocławskiego koncertu, na którym zagrać mieli nasi split partnerzy - SLIP zapytał czy nie mieli byśmy ochoty zastąpić ich, po tym gdy zespół odwoła swój udział w wydarzeniu, wydało mi się to mało realne. Rzadko raczej udaje nam się tak niespodziewane akcje realizować, ale ku mojemu zaskoczeniu, chłopaki wykazali się nie lada entuzjazmem i postanowili zagrać ten gig.
Sporo stresu kosztowało mnie moje bolące od 3 dni gardło, jako że nie mogłem sobie wyobrazić zaśpiewania ponad pół godzinnego setu, gdy nawet przełykanie sprawiało mi ból, niemniej terapia wzmożona, imbirem marynowanym, sokiem z cytryny i cukierkami na gardło, dodawała mi otuchy. Po drodze do Wrocławia, pojechaliśmy po Maćka, Grajek na miejsce miał dostać się sam (chłopak ewidentnie lubi podróże polską koleją). Dojechaliśmy dostatecznie wcześnie, bym mógł zabrać ekipę na przetestowaną kilka dni wcześniej, pyszną, włoską pizzę. Placek z pomidorami, czosnkiem (a w przypadku niektórych z serem i innymi dodatkami), polany oliwami wzbogaconymi czosnkiem  lub papryką, raz jeszcze okazał się wyborny, po zjedzeniu powędrowaliśmy spowrotem do klubu. Tam, po niemal 2 godzinach sympatycznych rozmów z lokalnymi załogantami i rozłożeniu sprzętu, zagraliśmy nasz set - poprzedzony dodatkowym stresem, w momencie gdy Grajkowi, podczas ustawiania sprzętu, pękła - ostatnia z kompletu, jak się okazało struna w gitarze. Udało się wybrnąć z sytuacji, w dosyć pomysłowy sposób, tak więc zagraliśmy koncert, na moje ucho całkiem sprawnie, jak na zupełny brak prób (od ostatniego koncertu który miał miejsce ok 5 tygodni wcześniej, nie mieliśmy okazji spotkać się i wspólnie pograć). Również moje gardło sprostało i zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie, pozwalając mi zaśpiewać, bez większego problemu cały set.
Po koncercie i jeszcze chwili spędzonej w towarzystwie naszych wrocławskich znajomych (zupełnie bez ściemy - Wrocław, to chyba moje ulubione, pod względem towarzystwa, punkowe miasto w Polsce), ruszyliśmy do Krakowa. Jako jedyny nie pijący - ja zostałem wytypowany na kierowcę. Z tej roli również wywiązałem się nie najgorzej, gdy dowiozłem wszystkich szczęśliwie do domów i sam położyłem się spać we własnym Łóżku. Dzisiaj Brzeszcze - Jawiszowice. Mam nadzieję na dobry gig!



Brzeszcze-Jawiszowice 12.11

Zacząłem dzień ok godziny 11, czyli później niż zwykle (jestem raczej typem rannego ptaszka). Przez to czas do zagospodarowania przed koncertem, nie był bardzo długi. Odrobina relaksu, trochę muzyki i newsów czytanych na portalach informacyjnych i zapadł zmrok - co oznaczało zbliżający się koncertowy wieczór. 
Gdy dotarliśmy na miejsce, w klubie zaczęli zbierać się ludzie, a my, chcący-nie chcący, załapaliśmy się na noszenie sprzętu. 
Przed nami zagrali Captain Grave, No Time To Waste i W Kilku Słowach. Poziom wszystkich tych kapel, przewyższył mocno - naszym zdaniem, to co wieczór wcześniej zaprezentowali Amerykanie i Niemcy, z którymi dzieliliśmy scenowe deski. Nie jest to kokieteria, ani przejaw tej szczególnej formy lokalnego patriotyzmu - po prostu: mamy zespoły, których nie musimy się wstydzić w skali światowej sceny.
Nasz set był o tyle dyskusyjny, że chłopaki byli z niego zadowoleni, ja natomiast mniej. Być może powodem była niewielka interakcja ludzi (co ja odczytuje jako reakcję na słabo zagrany koncert po prostu, ale dopuszczam również inne, rozmaite czynniki). Mało to profesjonalne, ale gdy ludzie w czasie setu wychodzą, lub odpalają sobie papierosy i odwróceni tyłem próbują wbrew ogólnemu zgiełkowi konwersować, odbiera mi to trochę motywację do angażowania się w występ. Starałem się zapanować nad tym na tyle, aby docenić tę pozostałą, przecież nie małą grupę ludzi, która miała ochotę nas posłuchać. 
Po koncercie nadszedł czas kolejnego, nie zdefiniowanego w czasie rozstania. Tak to już bywa w naszym przypadku. Rozjechaliśmy się do domów, miło będzie jednak wspomnieć te dwa dni przez najbliższy tydzień, siedząc w robocie i licząc na kolejną okazję spotkania i wspólnego grania.


wtorek, 5 października 2010

Na wyjeździe myśli się częściej..


Potrzeba ilości bodźców zewnętrznych, mających urozmaicić codzienną egzystencję, wzrasta szybciej niż kiedykolwiek. Takie odnoszę wrażenie. Rożne głupie rzeczy robiłem będąc dzieciakiem, ale wystarczyła mi deskorolka, tanie wino, punkowy koncert czy włamania na budowy sąsiadów, żeby zaspokoić swoją żądze wrażeń. Być może to moje mylne wrażenie, ale z perspektywy dzisiejszych dzieciaków, eksperymentujacych z narkotykami, seksem i przemocą, mogę wydawać sie nudziarzem. A może to właśnie perspektywa się zmieniła a nie dzieciaki..?

Nagła eskalacja tych zachowań, prezentowana w mediach, wydaje mi sie nieco naciągana. Od kilku dni, wszyscy - od reporterów TVN24 po polityków POPiSu szaleją z powodu plagi zesłanej na ludzkość przez rozgniewanych bogów, plagi pod postacią chemicznych środków ryjących starsze i młodsze berety, zwanych Dopalaczami. Osobiście uważam że całe to zjawisko to niezłe gówno, a właściciele sieci wspięli się na niedostępne dla przeciętnego zjadacza chleba wyżyny cynizmu. Niemniej nie chce mi sie wierzyć ze problem pojawił sie nagle, po ok. dwóch latach funkcjonowania tego przybytku. Coś tu śmierdzi. Zmasowana akcja zamykania sklepów, pod wodzą polityków PO i ze wsparciem ogólnokrajowych mediów, przypomina nieco, równie widowiskowe akcje CBA z czasów PiS.
Czuję sie nieco rozdarty, jako że mój liberalizm - z jednej strony, i straight edge-owe twardogłowie z drugiej, nasuwają argumenty z jednej i drugiej strony. Mianowicie, czy zakazać dopalaczy przez wzgląd na to, że konsumenci tego syfu to często małolaty kompletnie nieświadome z czym mają do czynienia, czy też wręcz zalegalizować miękkie narkotyki, bo argument o uzależnieniu, ubezwłasnowolnieniu i niszczeniu ludzkiej psychiki, w kontekście ostatnich wydażeń związanych z krzyżem na krakowskim przdmieściu, mógł by skłonić do delegalizacji jeszcze kilku rzeczy..
Chyba, jak zwykle w takich sytuacjach postawienie na świadomość społeczną ma tę przewagę nad odgórnymi regulacjami, że zakazy można ominąć, a indywidualny wybór zdecydowanie częściej bywa przez dokonujących owy wybór respektowany.

Jeżeli chodzi o legalizację marihuany, to jedyny argument który mógłby mnie do tego przekonać, to większa skuteczność w walce z kartelami narkotykowymi, bo argument o możliwości większej kontoli konsumpcji tego narkotyku i bezpieczeństwie jego spożywania, w kontekście popularności tzw "Smartshopów", to można se w dupę wsadzić.



Kawa generuje refleksje..

Życie to zlepek małych przyjemności (i niepowodzeń rownież, niestety). Nic w tym odkrywczego, ale wyjazd w delegacje, którego aktualnie doświadczam, a może rownież przedwczorajszu seans filmu "After.Life", ponownie skłoniły mnie do refleksji. Szczegóły, jak miły hotel, szybkie i wygodne firmowe auto, smaczny obiad na mieście czy punk rockowy koncert, banalne elementy składające się na satysfakcjonującą całość.
Mam wrażenie, że większość ludzi ma spore oczekiwania od życia. Ja nie. Będąc w paryskich katakumbach jakiś czas temu, widziałem jak kończą wielkie plany. Stosy ludzkich kości, tyle dla swiata znaczą w tej chwili te tysiące ongiś ludzkich istnień, marzeń, planów, ambicji i oczekiwań. Moim celem nie jest obniżanie poprzeczki, pochylenie karku i dobrowolne przyjmowanie gówna tego świata. Jeżeli natomiast liczysz na to że zostaniesz zapamietany, ze napiszą o tobie w książkach do historii, ze zbudujesz imperium i zmienisz świat, grubo się możesz rozczarować. Nie znaczy to że ne warto próbować, przeciwnie - ale nie warto napewno odpuszczać codziennych, małych radości, kosztem wielkich planów, bo na końcu drogi okazać sie może że i sporo w życiu przegapiliśmy a i z wielkich planów chuja..

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Media Blitz

- Niech politycy zadadzą sobie pytanie, czy siły zbrojne są tymi siłami, które są w stanie zbudować pokój, w mojej ocenie nie są.. - rzekł Gen. Roman Polko, dowódca jednostki GROM, zastępca szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, wprawiając redaktora TVN24 w nie lada konsternację.

Lata podlewane nieustannie krwią afgańskich cywili, powstańców jak też żołnierzy NATO, nie przyniosły zdaniem wielu oficerów i militarnych specjalistów, żadnych z oficjalnie oczekiwanych rozwiązań (pojmanie Usama ibn Ladin -a, ustalenie nowego, demokratycznego rządu i zapewnienie udręczonym, zamachami bratobójczymi i okupacją zachodnią Afgańczykom, upragnionego pokoju).
Póki co zamachy samobójcze z roku na rok stają się codziennością, przywódcy Talibów nie zostali schwytani a cywilni autochtoni stali się dodatkowo celem rozwścieczonej, sfrustrowanej i jednocześnie przestraszonej młodzieży, pełniącej służbę w armiach walczących pod banderą NATO. 
Przykład generała Polko i deklaracje polskich polityków, chcących z terenów okupowanych się wycofać, mogą napawać optymizmem, szczególnie że jest to wola większości, jak mi się wydaje polskiego społeczeństwa. Świadomość Polaków i krytyka pojawiająca się tu i ówdzie w kuluarach militarno-ministerialnych, świadczą o powoli odzyskiwanej trzeźwości umysłu w naszym polskim piekiełku. Problem pozostaje nierozwiązany, jako że głównym graczem na afgańskiej arenie, pozostaje w dalszym ciągu nasz wielki brat - USA, a tam tendencje antywojenne ciągle pozostają w relatywnie głębokim undergroundzie. W przedwczorajszym odcinku programu "Meet The Press", pojawił się nowo sygnowany na człeka mającego uratować spadającą w sondażach popularności misję - gen. Petraeus. Pytania prowadzącego Davida Gregory, sprytnie kluczyły pomiędzy sednem tematu, przedstawiając optymistyczną wizję rezultatu misji, zupełnie pomijając fakty miażdżących porażek, przedstawiane  również oficjalnie, z tym że poza najbardziej popularnymi mediami oraz, mniej oficjalnie na stronie WikiLeaks (w postaci raportu, udostępnionego przez samych żołnierzy działających na froncie). Nie jest to nic nadzwyczajnego, jako że od lat 60, kiedy to podupadłe morale amerykanów, upodlone porażkami w Wietnamie, reperowały spreparowane informacje podawane przez media - wygląda na to, że od tego czasu niewiele się zmieniło. Mieszkając w Irlandii, często oglądałem program "Meet The Press" i w trakcie kadencji G. W. Busha jr wydawał mi się on bardzo wnikliwy i  odważny w swojej kontestacji, tego co wówczas w Stanach się działo. Niestety zmiana warty w Białym Domu, podważyła w moich oczach niezależność audycji. 
Media to potężne oręże, pozwalające kontrolować masy. Posiadające moc podobną do mocy religii, przy czym używającą jako narzędzia kontroli nie emocji (jak wspomniana..), a informacji. Tak więc dopóki informacje przedstawiane są zgodnie z intencją grup interesu a nie zgodnie z ideą obiektywizmu, dopóty - w kontekście USA, wsparcie dla wojen prowadzonych w Iraku i Afganistanie będzie ogromne, nawet WikiLeaks nie będzie w stanie zrównoważyć tej sytuacji.
Stronniczość mediów niestety nie jest przypadłością dotykającą tylko zachodnich sąsiadów. Trochę to truizm, ale polskie media rzadko grzeszą obiektywizmem - co w przypadku mediów publicznych, w czasach systemu totalitarnego, może być przyjęte jako pewna norma (sic), w czasach demokratycznych jednak - jest to co najmniej niepokojące. Jeżeli chodzi o media prywatne, nie ma się co łudzić, również da się zauważyć przynajmniej pewne sympatie, jeżeli nie ewidentne zauroczenie.
No nic, szczęście w nieszczęściu żyjemy w czasach, gdy przepływ informacji odbywa się wieloma, również niezależnymi kanałami, tak więc jedyną przeszkodą aby posiąść i przekazać dalej ,bliższą obiektywizmowi wiedzę, może być nasze lenistwo. Narzędzia takie jak Facebook czy Twitter aż proszą się aby wykorzystać je do globalnego przepływu istotnych informacji, nie tylko wyników quizów i filmików z YouTube.



Zło(ść)

Jestem z natury osoba dosyć nerwową, latami starałem się natomiast wypracować pewien mechanizm analizowania zachowań innych ludzi i próby tłumaczenia ich przed samym sobą. Ludzie zachowywali się wobec mnie nie fair, nie brałem tego jednak do siebie, mając świadomość iż sam doskonały nie jestem, jednocześnie znajdując szereg scenariuszy będących doskonałą linią obrony dla tych zachowań. Cenię tolerancję, dlatego zawsze starałem się tolerować nawet te rzeczy, których skrajnie nie rozumiałem. To ma sens. Niestety jestem również człowiekiem, a ludzie - co jest dosyć oczywiste, dają dupy. Tak więc nie wytrzymuję, daje się ponieść emocjom i skreślam kogoś jako idiotę - osobę z którą rozmowa jest równie bezcelowa, jak dyskusja z Allenowskim, wiejskim idiotą, którego jedynym problemem egzystencjalnym jest, ile śliny nakapać.. Tak stało się ostatnimi dniami w trzech przypadkach, o których napiszę, co - mam nadzieję, będzie dla mnie swoistym katharsis. 
Mianowicie, biała gorączka - odsłona pierwsza:
- krzyż pod pałacem prezydenckim, wyzwiska i zacietrzewienie idiotów zmanipulowanych przez szczwanych polityków, idealnie operujących opium mentalnym dla mas - religią. Nie byłem w stanie zdobyć się na tolerancję czy choć cień wyrozumiałości dla tych mord wykrzykujących obelgi pod adresem wszystkich znajdujących się pod "drugiej stronie barykady" - czyli wszystkich, względnie normalnych ludzi.
 - odsłona druga, dysputa o prawach dla mniejszości seksualnych w San Francisco i pomost do niedawnych dyskusji, przy okazji Europride w Warszawie, gdzie postacią analogiczną do promotorów tzw. Proposal 8, mającej odebrać gejom prawo do małżeństwa był p. Marek Jurek. Dla mnie ludzie chcący równość wobec prawa podważać na podstawie religii i własnych, dziwnych przekonać, są idiotami, z którymi nie bardzo mam o czym rozmawiać. Cześć.
- odsłona trzecia - lokalna: pewnego dnia, w klatce w której mieszkam, pojawiła się petycja, podpisana przez czerpiącą z uroków życia emeryta starszyznę bloku, nawołująca do zlikwidowania osiedlowego placu zabaw, ponieważ dzieci nań się bawiące... zbyt głośno krzyczą.. Noż kurwa!

Teraz, gdy przelałem swój żal i frustrację na stronę bloga, mogę na powrót oddać się medytacji i obrócić swoją złość w coś konstruktywnego. Amen.





 

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Globalne Ocipienie..?

Od naszej domowej kuchni aż do budynków parlamentu udowadniamy - jako gatunek, jak niewiele instynktu samozachowawczego posiadamy. Jedyny odruch mający na celu zachowanie gatunku ludzkiego, który celebrujemy nader dobrze, to dupczenie. Inne aspekty naszej gatunkowej solidarności nietety leżą. Jesteśmy krótkowzroczni, egoistyczni i zadufani w sobie - przygnębiająca świadomość. Jest rownież druga możliwość, możliwość która odpowiada mi o wiele bardziej. Mianowicie, ludzie solidaryzowali się ze sobą w przeszłości wielokrotnie, gdy tylko na horyzoncie pojawiało się zagrożenie. Potrafili rownież podejmować dalekowzroczne decyzje, w imię dobra swoich dzieci i wnuków. Czy zatem coś w nas, ludziach umarło? A może to nadal tam jest, zostało jedynie ztłamszone przez natłok informacji i codziennych obowiązków? Ta hipoteza, będąc relatywnie optymistyczną, podoba mi się bardzej.

Korzystam z wolnego (powiedzmy) przepływu informacji, jak tylko mogę. Chwalę sobie możliwość skonfrontowania jednej informacji poprzez wysluchanie jej w TV i wygooglowanie na kilku stronach internetowych, a posiadając urządzenie mobilne z dostępem do internetu, cieszę się rownież niezależnością przestrzenną.
Jednocześnie jestem w stanie zrozumieć jak bardzo trywialne w tym zalewie wiadomości mogą wydawać się poszczególne poblemy. W tym kontekście rozumiem zatem, brak szczególnego przejęcia tematami takimi jak wojna w Afganistanie czy, naglące w perspektywie naszej wspólnej, nie tak odległej przeszłości ocieplenie klimatu.

W kwestii tego ostatniego topicu, korzystając ze swojego marnego zasobu wiedzy i doświadczenia, myśl swoją nieco rozwinę. Mianowicie, jest kilka rzeczy, które w codziennej egzystencji możemy zmienić czy też zastosować, aby umnejszyć swój wpływ na ocieplenie klimatu. Czynnością znaną każdemu oszczędnemu gospodarzowi jest wyłączanie nieużywanych aktualnie urządzeń elektrycznych. Tak oczywiste, że aż ... przez wielu ignorowane. Wymiana żarówek na energooszczędne, będzie pożyteczna rownież w kontekście naszego domowego budżetu. Recycling - wiele materiałów odpadowych można, po przerworzeniu wtórnie wykorzystać. Cześć z nich może być wtórnie wykorzytana bez przetwarzania (vide butelki, pudełka, słoiki itd.) Zdarza sie również, że do naszego zakupowego koszyka, wpada kilka zupełnie niepotrzebnych przedmiotów - nadkonsumpcja rownież jest tutaj problemem - możemy lepiej planować nasze zakupy. Komunikacja zbiorowa - w mieście najczęściej jest wygodniejsza (po co miałbym tracić czas dojazdu do pracy na bezsensowne kluczenie po mieście, gdy mogę w tym czasie spokojnie posłuchać muzyki czy poczytać książkę?).
Najłatwiejszy jednak krok który każdy niemal może podjąć, uznany w ongiś publikowanym w Guardianie raporcie za najważniejszy krok w kierunku ratowania planety to rezygnacja z konsumpcji produktów pochodzących z hodowli zwierząt. Proste jak konstrukcja cepa. Metan pochodzący ze wspomnianych hodowli, będący jednym z głównych gazów cieplarnianych, jest największym procentowo ludzkim odciskiem na mało kolorowej przyszłości jaka się przed nami maluje. Rezygnacja z mięsa i innych produktów zwierzęcych, mogła by ten odcisk znacznie zmniejszyć.
Pogodzilem się już z tym, że nie każdego przekona etyczny aspekt, traktujący o bezpośrednim związku konsumpcji mięsa i innych produktów odzwierzęcych z masowym cierpieniem zwierząt. Rozumiem też, że troska o własne zdrowie może nie być dostatecznie przekonująca. Wierzę jednak, że troska o los przyszłości naszej i naszych dzieci, będzie dostatecznym motorem dla wielu, aby poczynić ten banalny, ale skuteczny na tak wielu frontach krok.

Odnosząc się jeszcze do sceptyków, poddających wątpliwości "teorie" globalnego ocieplenia, zapytam: czy bardziej ryzykujemy przedkładając ponad naszą wygodę potencjalne zagrożenia związane z następstwami ocieplającego się klimatu, stusując prewencyjne środki mające zmniejszyć owe zagrożenia, czy też bardziej ryzykujemy naszą, niezbyt odległą przyszłość spuszczając wspomnianą teorie, popartą faktami widocznymi już teraz (anomalia pogodowe odnotowywane na całym świecie) w kiblu naszej ignorancji..?

sobota, 5 czerwca 2010

No Values


"I don't care", "wbijam w to", "wyjebane" - myśl przewodnia młodzieży XXI wieku. Przesadzam. Jasne, może trochę. Ale od środowiska HC Punk, któremu poświęciłem, można już powiedzieć większą część życia, aż po środowiska studenckie, ongiś będące synonimem światowej elity inicjującej progresywno - wolnościową rewolucję intelektualną (i nie tylko), ludzi dopadł aktywistyczny marazm i czysto hedonistyczne motywacje. It's all about fun, chciało by się rzecz, i nie było by w tym nic złego, bo naturalnie nie mam nic przeciwko dobrej zabawie, ba! mógłbym rzec nawet, trochę ryzykownie, że życie składać się powinno z małych przyjemności, przy czym, gdyby nie fakt istnienia w naszej historii ruchów społecznych, mających ambicje wymuszania zmian (czy będą to prawa kobiet, mniejszości etnicznych wyznaniowych czy też sprzeciw społeczny ograniczający hegemonię rządów i ponadnarodowych koncernów zważających wyłącznie na zysk), mogli byśmy owych małych przyjemności nigdy nie doznać.
Może naiwnie, ale wierzę, że balans pomiędzy dobrą zabawą i prozą życia a aktywizmem, powinien być zachowany.
Obserwując swoje najbliższe otoczenie/środowisko (Punk Rock, Hardcore), przywykłem już w dużej mierze do zatracających się wartości - do tras koncertowych organizowanych przez muzyczne korporacje nastawione wyłącznie na zysk (dalej czerpiąc garściami z etosu sceny niezależnej), poprzez wygwizdywanie muzyków mówiących ze sceny coś więcej niż "tam mamy koszulki i płyty" aż po zepchnięcie wartości wolnościowych, idei sprawiedliwości społecznej, indywidualizmu, d.i.y., praw zwierząt na margines, zajmowany przez lewicową ekstremę z sierpami i młotami na koszulkach.
Nie dziwię się, że spora część ludzi nie widzi znaczącej różnicy pomiędzy Billy Talent i Bad Religion, skoro ja sam nie potrafię znaleźć już zbyt wielu argumentów wyraźnie znaczących czymże ten prawdziwy punkrock mistrzów z L.A. różni się od wykreowanych przez media i koncerny muzyczne gwiazd z MTV.
Trochę smutne, że ostatnim bastionem jakiejkolwiek dyskusji pozostały fora internetowe, bo i ziny, pełniące kiedyś tę właśnie funkcję, zdominowane zostały głównie przez stricte muzyczne wywiady z coraz mniej mającymi do powiedzenia zespołami (z chlubnymi wyjątkami).

Jak bardzo uwielbiam Black Flag i ich przekorny tekstowo numer pod wymownym tytułem "No Values", tak bardzo tychże wartości w "scenie" brakować mi zaczyna.
Może to cykle i przewijające się tu i ówdzie zespoły z kopiącymi tekstami, niezależne, lokalne koncerty i ziny oferujące pożywkę intelektualną wraz z ciekawymi wywiadami są zwiastunem kolejnego przełomu ' 90/'00?
Propsy dla tych wszystkich, którzy mimo wszystko starają się utrzymać Hardcore Punk w statusie niezależnej, wartościowej alternatywy. W dobie skomercjalizowania każdej niszowej kiedyś zajawki - od Snowboardingu aż po granie w zośkę, nie jest to łatwe...

Prof. Słowik

Gdy byłem w szkole średniej, ulubieńcem wszystkich chłopków (bo byliśmy klasą w 100% złożoną z chłopa) był profesor Słowik. Oczywiście poza atrakcyjną, młodą nauczycielką języka niemieckiego, którą powodowani hormonami, nie raz doprowadzaliśmy do płaczu. Prof. Słowik był postacią nader ciekawą, mającą sporo do powiedzenia - nie były to niestety historie mające jakąkolwiek wartość edukacyjną, raczej humorystyczną. Jako że profesor był osobą wyjątkowo pokrzywdzoną przez los, który odebrał mu jego szlacheckie przywileje i majątki dworskie, niewiele trzeba było by jad nienawiści obarczający winą za polskie nieszczęście spadł na bliżej niezidentyfikowane grupy masońsko - żydowskie. Kolejnym atutem profesora było to, iż zdarzało mu się zasypiać podczas odpytywania z zadań domowych - naprawdę bezcenna cecha. Fakt, że w przeciągu 3 godzin lekcyjnych pod rząd, gdy zwykle mieliśmy z nim zajęcia, niezauważeni wychodzili z klasy kolejni uczniowie. W rezultacie na ostatniej godzinie pozostawało ok 5-7 osób, co nie wzbudzało podejrzliwości prof. Słowika. Dobry to był człowiek - poczciwy fantasta. Kiedyś żałowałem, że dużą część jego opowieści przegapiłem słuchając na swoim starym walkmanie kaset TSOL, Descendents, Bouncing Souls czy Cockney Rejects, aczkolwiek biorąc pod uwagę, że obecnie podobne historie zajmują miejsce w publicznej debacie i są podnoszone przez sporą część skrajnie prawicowego społeczeństwa, nie jest mi już tak żal.
Jedyna różnica polega na tym, że kiedyś zainicjowanie opowieści profesora Słowika, ratowało nas przed odpytywaniem z Gazownictwa i Ciepłownictwa, ew. Wodociągów i Kanalizacji (nie zaznaczyłem wcześniej, że jestem absolwentem Technikum), teraz słysząc je w publicznej telewizji, wolę przełączyć kanał...

sobota, 17 kwietnia 2010

Two Sides

Jak mówią, każdy kij ma dwa końce. Mając świadomość, że zdarzają się i bardziej skomplikowane gałęzie, posunął bym się do ryzykownego być może stwierdzenia, że tych końców może być znacznie więcej.

Nigdy nie kryłem swoich sympatii politycznych, skierowanych raczej w progresywno, światopoglądowo liberalny, aczkolwiek społecznie odpowiedzialny jej kierunek. Niemniej w sobotę 10.04. 2010 ok godz. 9 czasu lokalnego wszyscy doznaliśmy szoku. Niezależnie od późniejszych reakcji, fakt tragedii w której ginie prawie setka osób, dotknął zdecydowaną więszość myślącej części polskich i światowych społeczności. Straciliśmy sporą część krajowej sceny politycznej. Nie było mi po drodze z prezydentem Kaczyńskim, którego kadencję uważam za mało udaną, abstrahując od wizerunku i obyczajowych potknięć, ale również w kontekście ksenofobicznej polityki zagraniczej dot. stosunków z najbliższymi sąsiadami, oraz wsparcia udzielonego, wbrew społecznemu sprzeciwowi, byłemu prezydentowi Bushowi w Iraku i Afganistanie Nie podobała mi się również PiS-owska koncepcja moralności i absolutyzmy światopoglądowego. Generalnie mógłbym wymieniać co nie podobało mi się w prezydenturze Kaczyńskiego, polityce Aleksandra Szczygło, za czasów jego zwierzchnictwa w Ministerstwie Obrony Narodowej i dojść do wniosku, że prócz być może minister Izabeli Jarugi-Nowackiej, z żadnym z lecących polityków nie łączyły mnie poglądy, wspólna wizja przyszłości Polski cz nawet jednostronna sympatia. Mało tego, większości z nich szczerze życzyłem odsunięcia się z aktywnego życia politycznego kraju, ale do cholery - nie w taki sposób! W sobotę w Smoleńsku nie zginęły decyzje o przedłużeniu kontyngentu w Iraku i Afganistanie, kontrowersyjne wypowiedzi wobec mniejszości seksualnych i wyznaniowych, w sobotę zginęli ludzie, mający rodziny, prowadzący również prywatne życie, być może nie tak bardzo jak niektórym się wydaje, przesiąknięte ideologią i chęcią panowania nad światem.

Ciężko jest trochę odnaleźć się w krajobrazie kraju podzielonego na obozy, gdzie z jednej strony znajdują się żałobnicy, masy w dużej mierze zmanipulowane przez indywidualności upatrujące w tragedii ludzkiej możliwości zbicia politycznego kapitału, tworząc narodowe legendy i pomniki, markowane głównie metką PiS, a z drugiej krzykacze, obwieszczający całemu światu, głównie poprzez bzdurne grupy facebookowe i forumowe sprzeczki, jak niewiele znaczy dla nich życie ludzkie, "skażone" wrogą im ideologią.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem o pomyśle pochowania p. Kaczyńskich na krakowskim Wawelu, postukałem się odruchowo po głowie, jako że ze wszystkich dotychczasowych prezydentów wolnej Polski, po 89 roku, ten wcale nie wydał mi się najbardziej zasłużony, w żadnym szczególnym aspekcie. Po drugie ewidentny jest dla mnie podtekst polityczny, mający utwierdzić Polaków w przekonaniu o świetnej prezydenturze Lecha Kaczyńskiego i o jego statusie Męża Stanu, a nie jak dotychczas - kartofla. Przykre to jest, jego śmierć na pewno była osobistą tragedią dla wielu ludzi, a koniec kadencji mógł wyglądać zupełnie inaczej (mógł poświęcić się życiu rodzinnemu, nie twierdzę przecież, że nie był prywatnie świetnym gościem, wspaniałym ojcem i kochającym mężem), ale wykorzystanie jej dla umocnienia upadłej już nieco pozycji partii Jarosława Kaczyńskiego, uważam za co najmniej niesmaczne. Z drugiej jednak strony, argumenty których używają rozszczekani przeciwnicy pochowania pary prezydenckiej w Krakowie ("bo tu dostojnicy i królowie leżą przeca!") kompletnie do mnie nie przemawia, jako że pozycja w jakiej historia umiejscowiła Józefa Piłsudskiego, Kazimierza Wielkiego i całą resztę palestry wcale nie jest dla mnie tak niepodważalna, tak więc fakt, że będzie tam leżał kolejny polityk, którego zasługi są dla mnie co najmniej dyskusyjne, jest mi zupełnie obojętny.

Szopka, tworzona głównie przez czołowe polskie media i rozkręcana przez co najmniej dwie, szczekające na siebie grupy jest naprawdę nieznośna i kompletnie nie pozostawia mi miejsca na odnalezienie się na scenie tych tragicznych wydarzeń, dlatego wolę pozostać z boku, mieć swoje zdanie i zamiast tradycyjnie rozpoczynać dzień od wiadomości z kraju, wolę rozpocząć go od posłuchania sobie muzyki...

SOCIAL UnREST

Pierwszy raz usłyszałem ich na kompilacji, znanej mniej lub bardziej każdemu miłośnikowi Punk Rocka - Complete Studio Recordings Vol. 1 i 2 wydane w 1994 przez Archive Records. Płytki bardzo przekrojowe, ciekawe choćby przez pryzmat przemian stylistycznych przez jaki przechodziła kapela na przestrzeni lat. Generalnie bardzo lubię Hardcore Punka na surowo, dlatego pewnie jedne z moich tzw. all time favorite pozycji to niebieska płyta Adolescents, "Can't Close My Eyes" Youth Of Today czy cała reszta pierwszej fali amerykańskiego Harcore Punk z początku lat 80tych. Social Unrest, w swoich pierwszych, bardziej surowych własnie dokonaniach, nie wybijała się szczególnie na tle innych kapel, szczególnie ze swojej okolicy, gdzie działały hordy jak choćby Tales Of Terror, Flipper czy Cripmshrine, ale późniejsze dokonania, z których ja znam głównie "Before The Fall" i "Now And Forever" są poprostu... piękne? Nie brakuje w nich energii, ale pomysłami, aranżacjami i wokalnymi wyczynami Creetina mogli by obdarować co najmniej kilka dzisiejszych zespołów, stawiających głównie na "marketing", "stylówkę" i "profesjonalizm"..

"..This is not style. This is not fashion. This is Punk....... On the borderline of 1978/1979 spawned Social UnRest. Our suburban origins are something we've never been ashamed of, we wanted to bring Punk from the city streets into the burbs, and that's what we did.."

czwartek, 11 marca 2010

Okupacja i inne atrakcje.


W chwili obecnej w kongresie US toczy się dyskusja dotycząca wycofania wojsk z terenów Afganistanu (cóż, toczyła się, jako że dzisiejszej nocy rozmowa została ucięta przez Republikanów chcących kontynuować wojnę oraz cześć Demokratów nie chcących uchodzić za "antyamerykańskich"). Prezydent Barack Obama, najwyraźniej chcący wreszcie spłacić dług wobec otrzymanej jakiś czas temu Pokojowej Nagrody Nobla starał się zainicjować taką dyskusję i oczyścić swoje imię w oczach liberalnego elektoratu. Pełen zapału Dennis Kucinich, starający się zmotywować wycofanie wojsk z Afganistanu w ciągu 30 dni poniósł klęskę, tak więc okupacja trwa nadal. Co ciekawe, w przedwyborczym ferworze gadki o niczym, która ma miejsce w tym momencie w Polsce, temat ewentualności zakończenia misji Afgańskiej nie znalazł swojego miejsca nawet w mniej poczytnych/oglądanych mediach. Przyznaje, dodatkowa dyskusja społeczna, mająca jakiekolwiek znaczenie, nie jest najlepszą alternatywą dla aktualnie zalewających telewizję oraz gazety wewnątrz partyjnych, prawyborczych "uszczypliwości", jak nazywają to czołowe polskie media, partyjnych konwencji rodem z PRL czy POPiSowych przekamarzań. Merytoryczna rozmowa w polskiej polityce nie jest zjawiskiem pożądanym. Nasi parlamentarzyści wyspecjalizowali się raczej w cynicznym mydleniu oczu swoich wyborców niźli w rozmowie o konkretnych problemach dotyczących społeczeństwa. Cóż być może rosnąca w Afganistanie niechęć wobec polskiej armii, opisana w dzisiejszym artykule z Wyborczej nie jest dostatecznie istotna, a przynajmniej nie na tyle by wszczynać narodową dyskusję nt pozostawania wojsk koalicyjnych w Iraku oraz Afganistanie, gdzie również nasi żołnierze postrzegani są przez większość autochtonów jako agresorzy a nie wybawiciele.

Zakończenie sezonu

Najbliższy weekend uwieńczy hokejowy sezon 2009/2010. Prawdopodobnie nie uda mi się już zakupić biletu na to wydarzenie, pozostaje więc nadzieja, że lokalna telewizja potraktuje tę imprezę jako dostatecznie atrakcyjną by zaprezentować ją na ekranie, miedzy innymi mojego nowego telewizora. Właściwie obejrzenie tego meczu w zaciszu domowym, powinno być przyjemniejsze i bardziej komfortowe niż odmrażanie sobie dupska na hali lodowiskowej. Tym bardziej, iż moje uczestnictwo w meczu jest zwykle bardziej analityczne niż aktywnie kibicowskie. Niemniej przyjemność płynąca z faktycznego uczestnictwa w meczu, dzielenia radości wygranej (mam nadzieję..) z innymi kibicami, to argument i wiele bardziej ponętny niźli kapcie, ciepła herbata i wygody fotel.
Ciekawym zjawiskiem jest nagłe zainteresowanie również polskim hokejem, przez dotychczas sceptycznie podchodzących do tej dyscypliny ludzi. Zapewne nie bez znaczenia jest tutaj niesamowicie widowiskowy finał olimpijskiego hokeja, pomiędzy kolosami z Ameryki Północnej, niemniej muszę uprzedzić wszystkich neofitów - Polski hokej póki co nijak ma się do olimpijskiego. Mało tego, całkiem sporo brakuje mu do hokeja NHL, ligi szwedzkiej, fińskiej a nawet słowackiej. Pewnie jeszcze trochę lodu stopnieje nim nasi aktualni hokeiści dorównają swoim świetnym poprzednikom takim jak np. Wiesław Jobczyk czy Walenty Zientara. Niemniej nowym fanom hokeja życzę wytrwałości, bo jak wiadomo im większe zainteresowanie dyscypliną, tym większe środki inwestycyjne, a im większe inwestycje, tym lepsi zawodnicy, lepsze systemy treningowe i motywacje finansowe dla graczy..

niedziela, 7 marca 2010

Studio, dzień 3


Ostatni dzień w studio należał głównie do mnie. Po zaparzeniu kawy instant (niestety, okazało się, że odległość do najbliższego Starbucksa była za dużą do przebycia dla zwykłego śmiertelnika..) oraz kubka siemienia lnianego (świetny sposób na zabezpieczenie i leczenie podrażnionego śpiewem gardła), zabrałem się do nagrywania. Wbrew obawom (chyba nie tylko moim) nagrywaliśmy numer po numerze, bez większych problemów, zatrzymując się na dłużej na jednej tylko piosence (której jeszcze przed nagrywaniem bałem się, niemal jak dentysty) Pozostałą chwilę poświęciliśmy na dogrywanie gitarowych detali, przy czym po chwili, 3/4 zespołu musiało udać się w drogę do domu, tak więc pozostawiając Łukasza samego, na pastwę naszego świetnego realizatora - Klimy, ruszyliśmy - ja i Szymon na tramwaj, Maciek do samochodu zapchanego bębnami.


Na dworcu mieliśmy wystarczająco dużo czasu na zjedzenie falafela, zakupienie sobie podróżnej prasy i wepchanie się do przepełnionego ludźmi pociągu. Droga upłynęła na rozmowach o muzyce, sposobach jej kontemplacji oraz nie byciu emocjonalnym nastolatkiem.


Serdeczne dzięki za gościnę należą się naszemu Grajkowi Łukaszowi, za cierpliwość i fachową robotę Marcinowi, zwanemu Klimą a za sprawne zagranie i nagranie materiału, wsparcie duchowe oraz sympatyczne towarzystwo całemu Last Believer, raz jeszcze Klimie oraz odwiedzającemu nas codziennie Pasztetowi, hehe.


sobota, 6 marca 2010

Studio, dzień 2


Cóż, dzień drugi nie był zbyt ekscytujący. Rano Łukasz zakończył pracę nad ścieżkami gitarowymi, po czym nastąpił Szymon i jego basowe szaleństwa. Ok 16 dopadł nas głód, wybraliśmy się więc do okolicznych "budek" w poszukiwaniu jedzenia. Wschodnia strona Wisły, to ta bardziej mroczna część Warszawy, gdzie określenie "Polska B" nabiera zupełnie realnego znaczenia. Po zamówieniu 4 porcji "riziu z waziwami" okazało się, iż ów "riż" nie jest wyłącznie z warzywami, a w bonusie pojawiło się również jajeczko. Koniec końców zjadłem kapustkę i zasadniczo pozostałem głodny. 20 minut przed planowanym końcem sesji, dosyć niespodziewanie udało mi się nagrać wokale do jednego z kawałków, tak więc w niedzielę nie muszę zaczynać "od zera".


Wieczorem pod dużą presją mojego żołądka namierzyliśmy dwie budki z falafelami, gdzie zaspokoiłem głód. Po spotkaniu kilkorga znajomych klasycznie wróciliśmy na mieszkanie Łukasza, gdzie wskoczyłem w śpiwór i starałem się dokończyć rozpoczęty poprzedniego wieczora film - "Soylent Green" z młodym jeszcze Charltonem Hestonem, a chłopaki dogorywali oglądając teledyski na YouTube.

piątek, 5 marca 2010

Studio, dzień 1

Po wczorajszym, nota bene świetnym koncercie Born To Lose, wieczorno/poranne pakowanie oraz przygotowanie do wyjazdu, niestety poprzedzonego sześcioma godzinami pracy, było dosyć chaotyczne i demotywujące, aczkolwiek z perspektywy siedziska w popołudniowym pociągu jadącym do Warszawy, dzień nie wydał mi się specjalnie długi czy męczący. Niestety podróż Inter Regio pozostawia sporo do życzenia, głownie z powodu kolejarskiej tendencji do przesady. Po serii medialnych oskarżeń dotyczących zaniedbań spółek PKP, owocujących zamarzniętymi pociągami, mniej więcej od 1/3 drogi mogłem wczuć się w rolę warzywa, gotowanego na parze. Umilając sobie czas jak tylko było to, w tych warunkach możliwe, suchając na zmianę demówki LB (zadanie domowe, tj. przygotowanie merytoryczne do nagrywki) oraz Black Sabbath "Paranoid", dotarłem na dworzec centralny, skąd pojechaliśmy już wprost do studia.


Dzisiaj, jeszcze przed moim przyjazdem, Maćkowi, bardzo zresztą sprawnie udało się nagrać bębny do wszystkich kawałków, tak więc po wejściu, krótkiej konsultacji apropos brzmienia Marshala do ścieżek gitarowych, Łukasz nagrał część swoich partii.


Ok 10 nadszedł czas zawinąć się na wypoczynek, zjeść domowy obiad mistrza patelni Grajka i wyspać się przed jutrzejszą sesją, rozpoczynającą się o 10 rano.

piątek, 19 lutego 2010

They Live


Zdaje sobie sprawę, że niewielu ludzi podziela mój gust filmowy, dlatego nie zamierzam postować na temat tego, skąd inąd bardzo przyzwoitego fimu Carpentera. Sam tytuł, odcięty nieco od wspomnianego obrazu kumuluje w sobie emocje kłębiące się we mnie od pewnego czasu. Emocje w większości negatywne, będące wynikiem poczucia społecznej alienacji, być może nie na stopie mikro społeczności (bynajmniej nie tylko punkowej), w której się na codzień obracam, bo tutaj wydaje mi się zrobiłem duży postęp, otwierając się nieco bardziej niż kiedyś.
Działając wg. nie do końca również dla siebie zrozumiałego mechanizmu, codziennie karmie się sporą dawką informacji dostarczanych przez telewizyjne kanały oraz portale informacyjne. Widząc twarzę, przewijające się z resztą w tym samym miejscu od lat, zmienające jedynie flagi pod którymi karmią nas kłamstwami, zastanawiam się gdzie do kurwy jest mój kraj, który co miesiąc zabiera mi część mojej wypłaty, która to ma wesprzeć decyzje oraz pracę moich demokratycznych reprezentantów? No właśnie, gdzie są moi reprezentanci? Moje pieniądze przejadane są bezczelnie przez ludzi, na których nigdy nie oddałem głosu. Cena demokracji - ok. W jaki jednak sposób demokratycznym jest stawianie progów wykluczających mniejszości wyborcze z parlamentu? To się nazywa marginalizacja. Ta sondażowa, mówiąca o tym jaki procent głosów może skolekcjonować jedna czy druga niszowa partia to lekkie przekłamanie, bo ilu wyborców głosuje na partie mającą realne szanse na fotele sejmowe, stosując metodę mniejszego zła? Zgadnijcie - to też marginalizacja!
Zawłaszczone przez partie media "publiczne", są tubą promującą czy wspominającą 2 - 3 partie, zasiadające z kadencji na kadencję w parlamencie. O ile na auto-promocję przedelekcyjną (plakaty, spoty itd. ) decydujący wpływ ma zasobność partyjnego budżetu, o tyle TVP finansowana ze środków publicznych ma psi obowiązek prezentować, np. w formie debat, talk show itp. publicystyki kandydatów wszystich startujących w wyborach partii.
W chwili obecnej, zarówno Polski rząd jak i opozycja, to hadeckie partie, których członkowie często mają wspólną polityczną przeszłość. Realną "alterantywą", istniejącą medialnie jest postkomunistyczna partia, określająca się jako lewicowa a w rzeczywistości światopoglądowo trzymająca się blisko bezpiecznego, hadackiego profilu, a gospodarczo raczej zachowawcza, przesiąknięta smrodem post prl-owskich układów. Dla mnie to żaden wybór.

Naprawdę nie lubię żyć poza marginesem. Nie chcę by za moje pieniądze ktoś podejmował decyzje dotyczące mojego życia, dodatkowo nie będące zgodne z moimi przekonaniami/potrzebami. Chcę doczekać dnia gdy wrzucając swój głos do urny, będę czuł, że właśnie powierzyłem swój społeczny byt osobie której zaufałem, bo nawet jeżeli to zaufanie zawiedzie, będę mógł mieć pretensje głównie do siebie. Póki co niestety, znaczenie urny wyborczej oraz urny pogrzebowej, jest dla mnie jednakowe.

niedziela, 7 lutego 2010

Going Wild 2 Mini Tour cz. 3


Rzeszów przywitał nas chłodno, mam na myśli pogodę oczywiście. Cel nr. jeden, priorytetowo potraktowany przez chłopaków - Da Grasso, niestety najgorsze w jakim dane mi było jeść pizzę w wersji wegańskiej. Cel nr. 2, priorytet mojej skromnej osoby - kawa z Costy i spacer po centrum miasta.
Klub "Od Zmierzchu Do Świtu" to bardzo przyzwoita lokalizacja koncertowa, dodatkowo wsparta fachowym uchem najętych akustyków, sprawił iż grało nam się naprawdę dobrze. Ludzie reagowali raczej pozytywnie, nawet pijacka nachalność niektórych pogujących, nie była w stanie zepsuć tego wrażenia.
Identity oraz Capital zagrali świetne sety, docenione również przez publikę.
Fajnie było raz jeszcze spędzić kilka dni w towarzystwie tych ludzi, jest między nami ewidentna chemia (a być może to tylko moje wrażenie), więc mam nadzieje, że ta świecka tradycja wspólnej turystyki znajdzie swoją kontynuację w niedalekiej przyszłości.
Serdeczne podziękowania należą się, prócz oczywistego - chłopakom ze wszystkich trzech zespołów, również (a może przede wszystkim, bo bez nich koncerty by się nie odbyły) organizatorom tych gigów, ludzią którzy nas karmili, nocowali czy poprostu przyszli nas zobaczyć, porozmawiać, pożartować..
To świetnie, że kilgorgo ludzi ma jeszcze zajawkę by trzymać tę scenę, zwaną Hardcore Punk przy życiu. Dzięki.

Going Wild 2 Mini Tour, cz. 2

Wbrew mojemu panikarskiemu zboczeniu pt. - lepiej być 2h wcześniej niż 5 min pózniej - lekko opóźniliśmy rozpoczęcie częstochowskiego gigu, zjawiajac się kilka minut po godzinie 8. Rozpoczęło Capital, serwując dawkę alternatywnego rocka w naprawdę dobrym stylu. Identity przyjebało konkretnym strzałem, ruszając cała salą ludzi - żywioł. Nasz set, z mojej perspektywy całkiem niezły, przewidział jeszcze jeden nowy numer, plus dawkę energii, którą mam nadzieje dało się odczuć. Wieczór zamknęła szwajcarska formacja Deadverse, zaskakując mnie kompletnie pozytywnie oryginalnym, dzikim hardcore punkiem.
Prosto z klubu pojechalismy do kwatery głównej naszych wspaniałych wydawców In Our Hands - Pawła i Agaty.

Po wchłonięciu kanapek z pastą z zielonego groszku i wypiciu kawy na stacji BP, ruszamy na nasz ostatni w tej turze koncert - do Rzeszowa.

sobota, 6 lutego 2010

Going Wild 2 mini tour

Drugi wypad z dzikusami z Identity, doprawiony rockowcami z Capital to opcja na conajmniej ciekawe kilka dni, wyjęte z codzienności zdominowanej przez standardowe, przyziemne obowiązki. Czwartkowa próba pozwoliła nam rozruszać trochę zastane instrumenty i struny głosowe, a po odrobinie domowego relaksu, mogliśmy w piątek wyruszyć w drogę ku stolicy. Posilkujac się GPSem trafiliśmy do miejscowki, wystawilismy graty i ruszyliśmy z setami - najpierw Identity, w bardzo dobrej formie, następnie my - moim zdaniem również w nienajgorszym stylu. Przyjemnie było zagrać po raz pierwszy trzy nowe kawałki i odświeżyć nieco starsze. Sama impreza to dodatkowo sposobność spotkania kilkorga znajomych, odbycia paru interesujących dyskusji i zagrania przyzwoicie zorganizowanego gigu. Hail Pulpet!
Dzisiaj, już po śniadaniu, odwiedzeniu Starbucksa i domowym obiedzie przygotowanym przez Grajka i Szymona, ruszamy podbijać święte miasto Częstochowe. Liczę na równie udany wieczór.