środa, 29 lipca 2015

"Zjednoczeni Stoimy, Podzieleni Padamy"

Narzekanie na kondycję "sceny" hardcore punk jest jednocześnie popularną formą luźnych pogawędek po koncertowych, jak i materiałem do kontestacji dla tych bardziej niezależnych, scenowych myślicieli. Ponieważ punkt widzenia może w sporym stopniu zależeć od tego w jakim zespole grasz, albo na jakie koncerty chadzasz, zaznaczę, że opisuję swoje subiektywne odczucia i swoje zeń związane refleksje.

Dla mnie tendencja ujemna na koncertach hardcore punk rozpoczęła się gdzieś ok. roku 2010-2012. Czyli mniej więcej wówczas gdy zdecydowaliśmy zakończyć "karierę" zespołu. Co prawda rok później stęskniliśmy się za sobą i za graniem na tyle, by powrócić w odświeżonym składzie, świeżą nazwą i przemodelowanymi oczekiwaniami. Teraz, to co utwierdza mnie w przekonaniu o spadającej kondycji tego bajzelku, to fakt że miejsca które odwiedzaliśmy 5-8 lat temu, wypchane wówczas rozentuzjazmowaną młodzieżą, teraz świecą pustkami urozmaiconymi wytrwałymi, lecz nieco już znudzonymi weteranami sceny. Przyczyn może być setki - począwszy od tego, że jesteśmy po prostu słabym zespołem, a na niesprzyjającej demografii kończąc. Jako że wakacje to czas sprzyjający różnym punkowym spędom, było ostatnio sporo okazji by wspólnie ponarzekać - refleksje jakie wykluły się w efekcie, nie będą pewnie szczególnie zaskakujące, ale dla spokojnego sumienia, warte spisania.

Z jednej strony, od długiego czasu w punkrocku brakuje mi czegoś, co do tej pory odróżniało tą scenę od wszystkich innych - idee, wartości, odpowiedzi na potrzebę buntu. Bez nich, hardcore punk staje się kolejnym gatunkiem muzycznym, często na dosyć słabym poziomie. Ową bezideowość zdają się podkreślać rozmaite, popularne zespoły - ich prawo. Jedną z wartości tej sceny zawsze była spora swoboda dla prezentowanych na niej poglądów. Manifestowanie, że w hardcore chodzi o dobrą zabawę i muzykę sprawia jednak, że ta scena nie oferuje kompletnie niczego atrakcyjniejszego niż jakakolwiek inna scena, skupiona na muzyce i zabawie.

Z drugiej strony, od jakiś 10 lat da się zauważyć w scenie coś, co nazwał bym ujednolicaniem wydarzeń scenowych. W Krakowie, gdzie mieszkam, długi czas w różnych klubach, różni organizatorzy robili koncerty posegregowane tematycznie. Z jednej strony crustowe, screamowe, tzw. "zaangażowane" koncerty, z drugiej gigi hardcorowych, straight edge-owych hord, kolejne tough-guy hc, jeszcze inne to klasyczny punk czy tzw. metal core. W efekcie pomiędzy pierwszymi trzema rodzajami imprez zdarzały się migracje publiczności, kolejne dwa natomiast, były już dosyć szczelne. Pamiętam kilka lat temu, gdy chciałem zobaczyć się z moimi przyjaciółmi z Angelreich, czy Odszukać Listopad, na ich koncertach widziałem masę dzieciaków, których nigdy nie widziałem na innych koncertach.
Wydaje się, że takie uporządkowanie jest na korzyść wszystkim: organizatorzy układają line-up pod zaproszoną "gwiazdę", na koncert przychodzą wyłącznie zainteresowani, zmniejsza się też ryzyko ewentualnych nieporozumień wśród "fanów" różnych nurtów hc punka. Dla odbiorców również łatwiej jest pójść na koncert, gdzie zobaczą wyłącznie interesujące ich kapele. Wydaje się, że to absolutnie słuszna linia ewolucji. Ja jednak myślę, że jest zupełnie inaczej.
Nigdy nie chciałem zamykać się w konkretnym nurcie hardcore. Sporo moich znajomych jest zaskoczona, że lubię zarówno Madball, Econochrist, G.I.S.M., Zielone Żabki czy Lagwagon. Ale bez czerpania ze wszystkich źródeł punkrockowych, już dawno stracił bym zainteresowanie tą muzyką. To jest właśnie moja obawa - dzieciaki które wchodzą w scenę, albo w jedną ze "scen" około punkowych, nastawiają się często na konkretny nurt grania, co w naturalny sposób po kilku latach zaczyna być nudne (ile kopii Madball, Youth Of Today czy Discharge można przesłuchać..). Sporo z nich po tym okresie zachwytu, w najlepszym razie szuka innych nurtów, w najgorszym (a co z moich obserwacji wynika - najczęstszym) odpada i szuka swojego miejsca zupełnie gdzie indziej.
Kolejna strata przy takim rozdrobnieniu punkrocka, to strata w warstwie pozamuzycznej. Widać do dosyć wyraźnie w scenie metal coreowej, gdzie idee takie jak D.I.Y. (czyli niemal absolutny fundament hardcore-a), wegetarianizm, ekologia zostały zupełnie wyparte ze świadomości "fanów". To spora ironia, bo przecież to "ojcowie założyciele" tego stylu grania hardcore (Earth Crisis, Morning Again czy nawet późne Black Flag) bardzo mocno podkreślali swoje przywiązanie do idei "more than music".
Wypłowienie imprez punkowych, to zasadniczo kolejny element ułatwiający, czy wręcz zmuszający organizatorów do rozbijania imprez względem stylu grania kapel nań grającym. Cóż bowiem może łączyć ze sobą kapele zupełnie różnych nurtów, nie mających również wspólnego, ideologicznego mianownika? Na imprezach takich jak Fluff Fest, gdzie grają kapele na pierwszy rzut oka z kompletnie różnych bajek, cementem klejącym całą tą konstrukcję jest idea, dyskusja, zaangażowanie w kwestie praw zwierząt, praw ludzi, politykę, straight edge. Dla mnie hardcore punk, bardziej niż scena muzyczna, to platforma, na której można zaprezentować różne muzyczne pomysły, oparte na wypracowanych fundamentach, ale jednak wnoszące również jakąś nową jakość. Platforma na której poza muzyką możemy dzielić się również ideami i pomysłami.

Nigdy nie myślałem, że ten banalny frazes: "united we stand, divided we fall" okaże
się dla mnie tak istotnym motto. Cieszę się, że są organizatorzy koncertów - również w moim mieście, którzy nie boją się zaryzykować i robią imprezy skupiające wszystko co w hardcore punku najfajniejsze - zarówno muzycznie jak i światopoglądowo. Jeżeli ta scena przetrwa kolejne lata, to właśnie dzięki ludziom takim jak oni.