środa, 22 kwietnia 2009

"Heart On My Sleeve"

Pierwszy tatuaż jaki sobie zrobiłem, nie miał szczególnego znaczenia w sensie symboliki, raczej sam fakt wytatuowania sobie trwałego wzoru na skórze miał być aktem wyzwolenia (na pewnym poziomie). Brzydki jak noc październikowa smok, nie był nawet wyrazem estetycznym (kto go na tamtym etapie widział, ten wie..). Kolejny, już wyrażający pewną istotną dla mnie wtedy i teraz wartość, był w formie napisu, tak więc aspektów artystycznych, w powszechnym tego słowa znaczeniu nie miał, jednak od tego czasu wszystkie moje tatuaże powstawały dla uczczenia pewnych wartości, oddania hołdu istotnym dla mnie zespołom hcpunk czy też zobrazowania mojego stanu umysłu i ducha. Z czasem poszukiwałem równowagi, pomiędzy czystą symboliką a estetyczną ekspresją.
Nigdy nie rozumiałem uprzedzeń do symbolicznych tatuaży, reprezentujących np. pewne postawy (vide weganizm czy straight edge), argumentowanych faktem ulotności owych (w miażdżącej niestety większości przypadków). Myślę, że ok 2/3 wzorów na mojej skórze, ma jakieś "scenowe" konotacje, a przecież nauczony doświadczeniem, również biorę pod uwagę, iż któregoś dnia mogę "zagubić się w realiach życia". I co z tego? Nie ma co wstydzić się przeszłości, a posiadając pamiętnik w formie tuszu wkłutego w skórę, nie zapomnimy może skąd pochodzimy i kim byliśmy.
Świadomość i tolerancja społeczna, która jeszcze kilka lat temu skreślała mnie z szeregów "przyzwoitych obywateli", jako wyrzutka społeczeństwa, recydywistę i bandytę (tylko ze względu na wzory na moim ciele), na chwilę obecną wzrosła na tyle, iż pozwala mi swobodnie pracować w "poważnej instytucji", bez potrzeby chowania się za longsleevami. Mimo wszystko zdarzają się, poniekąd zabawne sytuacje, gdy podchodzą do mnie starsze panie aby wyrazić swój żal - "jak mogłem się tak skrzywdzić". Cóż, podchodzę do tego z lekkim uśmiechem, z drugiej jednak strony, gdy do moich tatuaży mają zastrzeżenia moi rówieśnicy lub ludzie ode mnie młodsi (argumentując je właśnie przeszkodą w wpasowywaniu się w społeczne tryby), lekko mnie to irytuje, tym bardziej, iż niektóre z tych person, swoją "karierę zawodową" zakończyły np. na budowie. W ogóle troska ludzi, jeśli chodzi o każde odstępstwo od przyjętych norm, jest fascynująca, szczególnie w obliczu ignorancji, jaką ci sami ludzie wykazują wobec faktycznego cierpienia innych.

czwartek, 2 kwietnia 2009

"I'm not a cool guy anymore"

Z uwagi na to, że nie pijam alkoholu, ludzie mają dziwną tendencję oczekiwać ode mnie bycia naprawdę cool. Takie mam wrażenie. Jak gdyby miało to zrównoważyć fakt, że nie poprawie nikomu humoru kompromitującymi autoportretami z imprezy minionej nocy czy też bezpruderyjnym, szalonym tańcem go-go na knajpianym stoliku. Czasy gdy dostarczałem rozrywki swoim bliższym i dalszym znajomym butami zgubionymi po ostrej nocy w klubie, bezpowrotnie (mam nadzieje..) minęły, a ja wcale nie mam ochoty udowadniać nikomu, że "umiem się bawić bez alkoholu i dragów". W dupie to mam, może i jestem nudziarzem, ale podejrzewam, być może odrobinę arogancko, że moje życie więcej ma barw niż egzystencja wielu moich rówieśników, prowadzona od jednej sobotniej najebki, poprzez niedzielnego kaca, aż do kolejnej i kolejnej...

Nie mam nic przeciwko pójściu do knajpy, czy nawet biernemu udziałowi w libacji, a fakt że odpuszczam większość tego typu eventów, wynika raczej z mojej wrodzonej przekory i uporu - z jednej strony, z drugiej natomiast, co trudniej przyznać - z powodu moich ograniczonych zdolności społecznych. Może to być dla wielu zaskakujące, ale w sumie nieśmiały ze mnie gość.
Nie znaczy to wcale, że nie lubię spotykać się z ludźmi - przeciwnie. Problem polega na tym, że często moje problemy z dostosowaniem się do sytuacji w której się znalazłem, mogą być odbierane jako wrogość, znudzenie, czy Bóg jeden wie co jeszcze. Ja lubię ludzi, czasami jednak mam problem by się z nimi porozumieć.

Niemniej - nie chce swoim stylem życia udowadniać, że TEŻ mogę dobrze bawić się na klubowej imprezie, TEŻ mogę pozwolić sobie na szaleństwo, TEŻ jestem mistrzem parkietu i TEŻ potrafię być 100% party boyem. Pomimo, iż jestem trzeźwy. Wbijam w to. Gdy będę miał ochotę gdzieś pójść czy coś zrobić, po prostu to zrobię - bez oglądania się na oczekiwania innych.


"Just To Get Away"

Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale bywa iż przesłuchuje 2/3 płyty, potupując i podśpiewując teksty piosenek, bez nadmiernego zaangażowania, ale bywa i tak, że zawieszam się na jednym, dwóch kawałkach i wałkuje je w spazmach. Właśnie takich emocji doznałem dzisiaj słuchając płytę Poison Idea - "Feel The Darkness", a właściwie skupiając swoją uwagę kolejno, na dwóch szczególnych kawałkach - "Just To Get Away" i "Taken By Suprise". Intensywność, energia ale i melodia zawarta w riffach tych kawałków ładuje naprawdę niesamowitym powerem, a chwytliwe refreny krzyczane przez Pig Championa głęboko zapadają w pamięci. Jest kilka płyt, które totalnie przeszły próbę czasu i wygląda na to, że ta również się kwalifikuje do tego zacnego grona. Po raz pierwszy usłyszałem ją chyba ok. 98 roku, na szkolnej wycieczce do Włoch (nota bene jednej z moich ostatnich pijackich, grupowych wyjazdów zagranicznych), wraz z "Dance With Me" TSOL oraz "Flyulaba" SNFU - nagranych zresztą na jednej, 90cio minutowej kasecie. Wszystkie trzy robiły na mnie równie wielkie wrażenie wtedy, przed kilkunastoma laty, jak i robią teraz (na trzeźwo). Pamiętam, że historia nekrofilskiej miłości, zaśpiewana przez Jacka Grishama w Code Blue była dla mnie jednym z bardziej szokującym tekstów (może poza tekstami Kata słyszanymi jeszcze kilka lat wstecz), w tej chwili być może nie wydaje mi się już tak kontrowersyjny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale nadal pozostaje jednym z lepszych IMO punkowych kawałków.
Do czego dążę? Ano nie chce wyjść na znudzonego marudę, ale nie pamiętam by jakiś zespół z ostatnich kilku lat pozostawił w moim umyśle trwały ślad. Oczywiście zdażają się świetne hordy. Ponad przeciętne i nietuzinkowe, ale coraz rzadziej przemycają "to coś", co mogło by mnie powalić, omotać.. Mógłbym to zrzucić na karb "pierwszego kontaktu", który zawsze, niezależnie właściwie od kalibru zapisuje się na twardym dysku na stałe, ale gdy pierwszy raz słyszałem TSOL, Poison Idea, czy Pennywise, Bad Religion i Good Riddance, miałem już spore zaplecze w postaci, co prawda kapel pokroju Exploited i Toy Dolls, ale powiedzmy już z Punk Rockiem byłem zaprzyjaźniony. Nie chce przypisywać tym starym, klasycznym kapelom jakiś mistycznych właściwości, ale może haczyk jest w tym, że łatwiej było zagrać autentyczną, ciekawą muzykę(mieszcząc się w punkowej konwencji) w latach 70/80/90 niż obecnie, gdy wydaje się, że wszystko zostało już zagrane.
Autentyczność -chyba właśnie o to chodzi. Nie tylko w kontekście muzyki.