czwartek, 9 listopada 2017

11 Listopada

Czym jest patriotyzm w czasach pokoju i względnego spokoju? Czy gotowość oddania swoich wygód, a nawet życia symbolom i wzniosłym hasłom to faktycznie praktyczny wymiar przywiązania do społeczności w której żyjemy? Wreszcie – czy to oddanie oferowane przez adeptów ruchów narodowych to chęć szczerego zaangażowania czy jedynie hasła pozostające na poziomie deklaracji?

Obserwacja wydarzeń jak marsze patriotyczne czy działalności organizacji narodowych choćby w social media sugeruje mi, że tożsamość ruchów deklarujących miłość do ojczyzny budowana jest aktualnie przede wszystkim na retoryce animozji i nienawiści to rozmaitych grup zdefiniowanych jako „wrogowie”: od mniejszości seksualnych, „lewaków” aż do cudzoziemców – w tym uchodźców oraz imigrantów. Czy to są tendencje solidarne ze społecznością Polaków, budowaną też przecież przez wspomnianych przeze mnie wyżej, a wykluczanych przez środowiska narodowe ludzi?
W badaniu  CBOS z roku 2015 wywnioskować można, że większość (bo 68 procent badanych) uważało, że migracja ludzi (nawet w celu podjęcia pracy – czyli imigracja zarobkowa) pomiędzy państwami jest korzystna dla tych państw, podając jako jeden z argumentów fakt, że pozytywnie wpływa to na kulturę i poziom tolerancji w społeczeństwach. 63 % Polaków natomiast, w badaniu z roku 2010 wskazało, że homoseksualizm, nawet jeżeli nie jest według nich „naturalny”, to należy go tolerować. W 2017 r. 52 % badanych deklaruje swoje poparcie dla prawa do związków partnerskich dla osób o orientacji homoseksualnej.  Można by z tego wysnuć teorię, że hasła głoszone w imię obrody narodu, z postawą tego narodu nie za bardzo licują. Czym zatem te postawy są? Czy jedynie nośnymi hasłami wokół których można budować polityczne zaplecze? Czy faktycznie negatywne komunikaty i emocje to jedyny sposób budowania tożsamości?


Gdybym w tym miejscu miał zaproponować alternatywę, pokrywającą ten wydawało by się istotny dla postaw patriotycznych obszar społecznej solidarności , czy po prostu troski o współobywateli, to miałbym kilka pomysłów:

Wizerunek – chcąc dać Polakom poczucie dumy wynikającą jedynie z faktu, że są Polakami (jakkolwiek nielogiczna wydawać się może duma z rzeczy na którą nie mieliśmy absolutnie żadnego wpływu), warto było by wziąć pod uwagę, że wedle badań statystycznych te staropolskie przywary jak gościnność i tolerancja są dla nich ważne, więc machanie sztandarami opisującymi kto ma wypierdalać a kto zawiśnie na drzewie sprawi najpewniej, że większość rodaków będąc za granicą, nie będzie chciało jakoś szczególnie epatować swoją narodowością

Obrona – ponieważ aktualnie w naszym regionie panuje względny pokój, prawdziwe zagrożenie czai się wewnątrz – zarówno w procesach legislacyjnych mogących ograniczyć naszą cenną przecież spuściznę wolności i swobody, jak i w grupkach bojówek zagrażających zwykłym obywatelom. Dodam, że nie są to wcale grupki cudzoziemców. Częściej są to grupki „obrońców” narodu właśnie.

Solidarność – żyjemy w społeczeństwie nierówności. Pośród nas są ludzie, którzy mają trudność z zapewnieniem sobie dostatecznej ilości pożywienia, z różnych przyczyn nie mogą znaleźć pracy lub stracili dach nad głową. Troska o nich – praktyczna, nie tylko deklaratywna, była by tym wymiarem solidarności, który doskonale wpisał by się w etykę patriotyczną.

Spuścizna – czyli dbałość o to, żeby naszym dzieciom świat, a przecież również kraj w którym żyjemy jest jego częścią, pozostawić w stanie lepszym (a przynajmniej nie gorszym) niż go zastaliśmy. Troska o środowisko naturalne jest tutaj chyba rzeczą absolutnie nadrzędną, tak więc spychanie problemów związanych z ocieplającym się klimatem, czy bardziej lokalnie – smogiem, do kosza z plakietką „lewackie pierdolenie” jest wobec przyszłości (również narodu) absolutnie nieodpowiedzialna.
Każda z powyższych propozycji może oczywiście zostać przez stereotypowego nacjonalistę potraktowana jako żydomasońska propaganda, nie zmienia to jednak obiektywnego faktu, że nawet średnio inteligentna małpa przyzna, iż wszystkie są bardziej patriotyczne niż rwanie płyt chodnikowych i rzucanie racami w „lewaków”.

środa, 5 kwietnia 2017

Idealizm vs Pragmatyzm

Ludzka natura pełna jest wad, część z nich jesteśmy w stanie moderować, inne zakorzenione są w nas tak głęboko, że nie sposób się ich wyprzeć. Jednym z takich właśnie atrybutów człowieczeństwa jest potrzeba oceny innych. Ich wyglądu, zapachu, zachowania, nawyków - wszystkiego co zostanie zaobserwowane przez nasze zmysły. Na prymitywnym poziomie przetrwania to zapewne przydatny mechanizm, pozwalający np. dobrać odpowiadających nam partnerów, świeże jedzenie czy unikać groźnych sytuacji. Na poziomie bardziej świadomym, często oceniamy innych by dowartościować siebie, a gdy pryzmatem jest coś silnie oddziałującego na nasze emocje, pcha nas w objęcia fanatyzmu. 
To właśnie ta ideologiczna, czy emocjonalna forma oceniania innych jest najtrudniejsza do powstrzymania, bo w jej przypadku zwykle mamy świadomość procesu, ale jednocześnie czując moralne prawo by nie przestawać. Jednocześnie to właśnie ludzie wierzący w szczytne idee, a na ich podstawie chcący zmieniać społeczeństwa, powinny mieć świadomość, że moralizatorstwo ma absolutnie odwrotny skutek.


Gdy w roku 1944 Donald Watson po raz pierwszy użył terminu "vegan", dając jednocześnie początek inicjatywie Vegan Society, zdefiniował "ruch" na bazie relatywnie luźnej definicji "wykluczenia z diety pokarmów pochodzenia zwierzęcego, w tym mleka, jaj i ryb", pociągnął za sobą dosyć liczną grupę zorientowanych na różne cele wegetarian. Część z nich chciała dbać o własne zdrowie, część uważała tą dietę za najlepszą dla planety, a część nie chciała uczestniczyć w krzywdzie zwierząt. W roku 1949 natomiast, gdy kontrolę nad organizacją przejął Leslie J Cross, definicja została nieco zmodyfikowana. Od tego momentu wymagania stawiane aktywistom były bardziej restrykcyjne, a gdy ktoś ich nie spełniał, w oczach Crossa nie mógł zostać uznany "prawdziwym weganinem". W tym czasie liczebność ruchu drastycznie się skurczyła. 
Tej szczególnej formy ostracyzmu z łatwością doświadczamy dzisiaj, choćby na facebookowych grupach dyskusyjnych dotyczących weganizmu, gdzie tabuny neofitów znajdą etycznie wątpliwą firmę kosmetyczną z której produktów korzystasz, zajrzą do twojej kawy i sprawdzą co jada twój kot - wszystko po to aby udowodnić ci jak daleko masz do prawdziwego weganina. Historie o szukaniu "szkodliwej chemii" w składzie solonych chipsów bywają już wesołym smaczkiem dyskusji, dla wielu jednak - szczególnie tych wchodzących w tematykę diety, ekologii czy praw zwierząt, będzie to sygnał, że nie jest to miejsce dla nich. 
W każdym przypadku, gdy nasze działania nastawione są na cel, ważne oczywiście są idee i wartości, nadrzędny jednak jest pragmatyzm. Z perspektywy zwierząt na przykład, nie ma znaczenia czy redukcja uboju następuje z powodów etycznych, zdrowotnych czy po prostu jest wynikiem mody na lansowaną przez gwiazdy dietę. Ma natomiast znaczenie czy ktoś nie uczestniczy w przemyśle hodowli i uboju zwierząt, niemniej czasami zje chipsy z olejem palmowym, lub zgodnie z logiką "wszystko albo nic" stwierdzi, że te chipsy dobrze będą smakowały w zestawie z hamburgerem i mlecznym szejkiem, skoro i tak marny z niego weganin.
Inny wymiar braku tego potrzebnego dla osiągania celu pragmatyzmu jest dis dla wielkich korporacji, bo CEO mają prawa zwierząt w dupie i robią to tylko dla kasy. Jeżeli to oznacza  więcej wegan, mniej mordowanych zwierząt, kogo obchodzą intencje zarządu?? Ludziom z łatwością przychodzi krytyka organizacji takich jak PETA, czy bardziej lokalnie Otwarte Klatki, bo współpracują i promują duże marki, które posiadają jedynie wąski segment etycznych usług, pośród masy "business as usual". Ale to właśnie ogromne sieci proponujące wegańskie kanapki mają potencjał do popularyzacji zjawiska na niespotykaną dotychczas skalę. To czego w tym zakresie dokonały duże sieci jak Whole Foods, Chipotle, Starbucks czy Subway w jakieś 2 lata, lokalne para-indyjskie bary wegetariańskie nie dokonały w 20.

"Ludzie mówią 'Przeszedł bym na weganizm, ale za bardzo lubię ser', więc przejdź na weganizm, poza serem" - ten cytat przewodniczącego Vegan Outreach Jacka Norrisa wielu adeptów "ruchu" przyprawia co najmniej o niestrawność. Jest on jednak esencją wegańskiego pragmatyzmu, skoncentrowanego na maksymalnym, możliwym ograniczeniu cierpienia zwierząt. 

Mnie równie trudno pogodzić się z tą dewizą jak gościowi obok, dlatego przyjmuję następującą zasadę: sam ustalam sobie własne standardy, tak wysokie jak tylko podpowiada mi serce i rozsądek, pozostawiając dokładnie tą samą możliwość innym - bez oceniania.

niedziela, 29 stycznia 2017

Jajko Czy Kura

Wybieramy sobie liderów, którzy reprezentują nasączone nienawiścią i ksenofobią społeczeństwo, czy liderzy propagujący taką właśnie retorykę legitymizują (i prowokują) zachowania społeczne oparte na nienawiści?





Trend wrogości do wszystkiego co nie jest spójne z białym, chrześcijańskim profilem etniczno-tożsamościowym wydaje się być szczególnie dominujący w europejskim i amerykańskim pejzażu społecznym. Od Brexit, poprzez ustawy antyaborcyjne i antyimigrancką retorykę, po Trumpa obsadzającego swoją administrację neonazistami. Horyzont wydaje się być zdominowany przez dyskurs obarczający winą za światowy kryzys "obcych" oraz "lewacką" ideologię otwartości.  Na myśl przywodzi to niemiecki marzec 1933. Wydaje się, że coś co tliło się od lat, powstrzymywane nieco przez "poprawność polityczną", teraz dostało zielone światło i eksplodowało. Pali meczety i bije studentów z wymiany. Demoluje sklepy i domy imigrantów (również polskich) oraz (znów) upolitycznia kobiecie łona. Prawa mniejszości seksualnych zeszły na dalszy plan, bo wątpliwe jest prawo do własnego zdania, jeżeli nie jest ono spójne z dominującym kierunkiem rozumowania.


Często sam jestem ofiarom swojego zbyt dużego zaufania w demokrację i wiary w wartość płynącą z różnorodności światopoglądowej. Nadal wierzę, że monopol paradygmatu i duszenie się we własnej, sztywnej wizji świata nie służy ani społecznemu współżyciu, dialogowi ani jakiemukolwiek rozwojowi. Natomiast sytuacja w której dominująca narracja, mało tego, że niechętnie dopuszcza do głosu innych, orze osiągnięcia, które - jak wierzę, pozwalają nam koegzystować we względnym pokoju, wydaje się być sygnałem alarmowym. Żadne przywileje i prawa nie są nam dane. Są, dopóki je egzekwujemy i ich bronimy.





Czy zatem fala kryzysów gospodarczych, coraz większe rozwarstwienie społeczne, plutokratyczne rządy (często mylnie określane "lewicowymi") były powodem frustracji, sprytnie wykorzystanej przez prawicowych populistów? Czy też nienawiść do wszystkiego co inne i obce głęboko zakorzeniona jest w naszych umysłach i czeka tylko na szansę by objąć stery naszej historii? Uparcie i naiwnie chcę wierzyć, że nienawiść to sprytnie ukierunkowana przez cynicznych demagogów złość.  Trudno było by mi żyć z przekonaniem, że każdy wyborca Trumpa, PiS, Theresy May czy Marine Le Pen to ziejący nienawiścią ksenofob. To oznaczało by, że jakiekolwiek próby wpływania na aktualną rzeczywistość są zupełnie beznadziejne i oznaczają wojnę - my kontra oni.


Bezcelowe Dywagacje Polityczne

Co wybory  naszych liderów mówią o nas samych? Czy faktycznie są oni odbiciem naszej kolektywnej świadomości, albo przynajmniej świadomości tych, którzy do tej roli ich powołali? Było by to pewnie wygodne uproszczenie, dające zarówno oponentom jak i zwolennikom oręże łatwej klasyfikacji całych grup wyborców. Tymczasem wydaje się, że elektorat Prawa i Sprawiedliwości, Platformy Obywatelskiej czy jakiejkolwiek innej partii nie jest jednolitą masą o identycznych motywacjach i oczekiwaniach, a próba takiego uproszczenia to nic innego jak mechanizm myślenia stereotypowego.

Nie ma wątpliwości, że tendencje w polityce europejskiej oraz amerykańskiej w obecnym czasie są skoncentrowane wokół reakcyjnego, konserwatywnego, a często ksenofobicznego nurtu. Niemniej stwierdzenie, że jest to wynik upadku wartości postępowych czy też porażki mało wyrazistych i konsekwentnych środowisk lewicowych, będzie tylko małą częścią prawdy. Tak jak nie da się w łatwy sposób sklasyfikować wyborców danej formacji, nie sposób też wskazać jednej przyczyny (i ewentualnego remedium na nią) tego stanu rzeczy. Najpierw trzeba by rozdzielić motywacje ludzi czynnie uczestniczących w procesach politycznych - na emocjonalne i merytoryczne. Przeważnie w podejmowaniu decyzji towarzyszą nam wszystkim obydwa elementy, niemniej w różnych stosunkach. Biorąc pod uwagę trend memoizacji i infantylizacji przekazu (przy okazji kampanii wyborczych ale również w czasie sankcjonowania, czy też podważania - w przypadku opozycji, rzeczywistości powyborczej) mniemam, że większość odbiorców komunikatów, to ludzie kierujący się głównie emocjami. Tak przynajmniej obstawiają spin doktorzy, co szczególnie widać było w wyborach prezydenckich w USA, gdzie urząd objął gość najpopularniejszy, najgłośniejszy i działający według marketingowej maksymy: "nieważne jak mówią, byle by mówili". Krótkie i proste zabiegi retoryczne ("pozbędziemy się imigrantów", "wysuszymy bagno", "rozbijemy układy"), nazywane czasami "populizmem", zdecydowanie trafiają w emocje i o ile nie zostaną przeanalizowane przez rozum, w łatwy sposób polaryzują odbiorców. Część - zazwyczaj zmęczona status quo, bez namysłu podda się nośnym hasłom, inna część - zrażona hasłami godzącymi w ich wartości, przeciwnie. O ile postać Trumpa może być łatwiejsza do klasyfikacji - z racji na pewnego rodzaju dystynkcję jaką niesie ze sobą amerykański urząd prezydenta i tego jak bardzo postać popularnego biznesmena z niewyparzoną gębą i totalitarnymi zapędami do niej nie przystaje, o tyle różnice pomiędzy dwoma największymi obozami politycznymi w Polsce mogą pozostawiać więcej odcieni szarości.
Przechodząc do drugiej grupy uczestników życia politycznego - tych rządnych informacji merytorycznych, sprawa wydaje się nieco komplikować. Szczególnie z perspektywy partii, która chciała by ze swoim programem wpisać się w potrzeby społeczne, ucząc się ich na podstawie wyników ostatnich wyborów. Klasyczny rozdział (lewica - prawica) wydaje się nie mieć zastosowania w przypadku partii, które (nawet jeżeli na poziomie deklaratywnym tylko) są jednocześnie postępowe społecznie (czyli klasycznie kojarzone z lewicą) a liberalne gospodarczo (klasycznie konserwatywna polityka fiskalna kojarzona z prawicą), lub odwrotnie. Być może rozdział dwuosiowy (Lewica, Prawica, Populiści, Libertarianie) bardziej przystaje do czasów w których żyjemy, wydaje mi się jednak, że ilość informacji i zmiany społeczno-gospodarcze przed jakimi stoimy generują nieco inny rozdział:

  • Widzów - którym do podjęcia decyzji wystarczy dobry spektakl i nośne hasła
  • Analityków - którzy przed podjęciem decyzji przeanalizują program wyborczy, wycieki z WikiLeaks, stos artykułów z portali internetowych i raporty finansowe kandydatów
  • Wiernych Wyborców - którzy od lat głosują na swoją partię, niezależnie jaki program i jakie hasła aktualnie ona promuje
Jak pisałem wyżej, każdy z nas może mieć cechy ze wszystkich tych grup, tyle że w różnym stopniu dominujące nasz proces decyzyjny.
Na pytanie w jaki sposób politycy powinni reagować na tak zróżnicowany profil wyborców, nie ma chyba dobrej odpowiedzi. Być może autentyczna propozycja wartości, w które sami wierzą, podana w przejrzystej i rzeczowej formie ma największą szansę na to, by każde z ugrupować zbudowało swój własny elektorat. Aktualna taktyka generowania strachu, tworzenia medialnego show sprawia, że często rozsądni ludzie podejmują mało rozsądne decyzje.  Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w dobie społecznych zawiłości, triumfu bezsensownej w polityce roli spin doktorów i ludzkiej tendencji do stereotypowania, to jest naiwne myślenie życzeniowe porównywalne z tym, abyśmy wszyscy byli szczęśliwi, piękni i bogaci.