niedziela, 18 września 2011

Kiedyś Było Lepiej

W zeszłą niedzielę zorganizowałem sobie maraton filmowy - najpierw, zupełnie w ciemno wybrałem się do kina, zupełnie nie mając pomysłu na jaki film. Stojąc przy kasie by wymienić moje darmowe vouchery na miejsce w sali kinowej, spojrzałem na monitor z programem i mając w alternatywie "Smurfs" lub "Don't Be Afraid Of The Dark" zdecydowałem sie na ten drugi tytuł. Przyznam, że liczyłem jakobym mial w ręku bilet na nowy horror o wampirach, z Colinem Farrellem, zamrłem gdy kontem oka zobaczyłem gębę Colina na plakacie filmu o zupełnie innym tytule. Nic, wlazlem do sali i zająłem miejsce, które pozostało juz do końca seansu jedynym zajetym w sali. Film raczej marny, takie niedzielne kino z nutką kiepskiego horroru. Popołudniu, juz nie samotnie a w miłym towarzystwie, kolejne vouchery wymieniliśmy na nowy film Woody Allena - "Midnight In Paris". Początkowo sceptyczny, szybko wkreciłem się w surrealistyczną historię. Dosyć oczywistą refleksją, będącą jednocześnie pointą filmu - i tutaj komuś kto jeszcze nie miał okazji obejrzeć filmu, mogę zepsuć zabawę spoilerem, jest truizm, z którego często sam nie zdaję sobie sprawy: każde pokolenie romantyków odczuwa silną nostalgię dla czasów przeszłych. Czy to będzie środowisko artystów, aktywistów politycznych czy punków, zawsze "kiedys to było inaczej" - w domyśle lepiej, jest tym romantycznym hasłem przewodnim, robrzmiewającym we wszystkich niemal dyskusjach "weteranów". Dalsza cześć pointy podpowiada, że jeżeli każde pokolenie, naturalnie również to żyjące w czasach przez nas idealizowanych, ma podpobne odczucia, znaczyć to może, że ten czas idealny tak naprawdę istnieje wyłącznie w sferze naszych iluzji. Odnosząc to do mojego życia, do środowiska które jest mi najbliższe, coraz częściej marudzę i narzekam na dzisiejszą scenę Hardcore Punk. Długo mógłbym wypisywać co sprawia, że tęsknię do tej sceny sprzed kilku/kilkunastu lat, od obniżającej wartość zespołów łatwości w dostępie do muzyki i koncertów na ktore kiedyś czekało sie latami, aż po ideologiczne wypłowienie tego zjawiska, ale szkoda na to miejsca na googlowych serwerach i tej słonecznej niedzieli. Zachowując pewien dystans, zdaje sobie sprawę, że i 15 lat temu, i 10 lat temu (a pewnie i 30 lat temu, choć tego pamiętać nie mogę) byli ludzie, którym scena wydała się zepsuta, dla których najlepsze czasy minęły, a przecież jednak sam te czasy wspominam jak najlepiej (mało tego, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że nawet wówczas mi się podobało). Być może to nasza (moja) perspektywa się zmienia, pewnie zmienia sie też nieco otoczenie, a co za tym idzie oczekiwania młodszych ludzi i powinniśmy trochę pohamować słowa krytyki? Mimo to pozostawię sobie prawo by czasem odrobine ponarzekać.



niedziela, 4 września 2011

LB/Slip minitour

Jako że udało się nam sfinalizować wspólny projekt wydawniczy ze Slip, chcieliśmy uczcić ten fakt kilkoma wspólnymi gigami. Nasze zdolności organizatorskie okazały się być niezbyt  skuteczne, tak więc ostateczna liczba koncertów zamknęła się w liczbie dwóch. 

Od pewnego czasu, gdy już uda nam się zorganizować jakieś granie dla Last Believer, mój organizm reaguje buntem - a to gardło niedomaga, a to przeziębienie , a to ból głowy - przyznam, zastanawiające, jako że choruję bardzo rzadko.. Tym razem przypomnieć o sobie postanowiła moja czwarta ósemka (to dosyć paradoksalne, nawiasem mówiąc, że MNIE wyrosły niemal wszystkie już zęby mądrości.. MĄDROŚCI!). Już od czwartku, napierdalający ząb nie pozwolił mi na normalny sen, musiałem też oddać walkę i poddać się farmakologii, jako że ból był momentami nie do zniesienia. 
W piątek wyruszyliśmy do Warszawy, ja sprytnie zajmując sobie tylne siedzenie i adoptując śpiwory oraz Szymonową poduszeczkę, zagwarantowałem sobie komfortową podróż. Korzystając z dobrodziejstw technologii, postanowiłem w drodze nadrobić braki i obejrzeć na iPadzie "Captain America". Po godzinie poczułem wzburzenie w moim pustym żołądku (jedynym pożywieniem które bylem w stanie przyjąć przez cały dzień, był sok warzywny), resztę podróży spędziłem więc w krainie snów, zatykając sobie uszy pięknymi melodiami Psychedelic Furs.
Bez większego problemu udało nam się trafić do Radia Luxembourg, gdzie zlazło się już trochę znajomych, rozłożyliśmy merch (wyjątkowo obszerny, wzbogacony o książki o tematyce wege), z bólem zjadłem ciepłe żarcie od Vegavani i resztę wieczoru spędziłem to snując się i rozmawiając z ludźmi, próbując zapomnieć o bólu, to oglądając zespoły aktualnie zamontowane na scenie. Zarówno Reality Check jak i Violent Action zagrały przyzwoicie, ze wskazaniem (zapewne przez wzgląd na moje osobiste preferencje muzyczne) na ten drugi, Slip pozwolił mi zapomnieć o zębowej dolegliwości i naładować się energią, niezbędną by zagrać własny set. Ok 11 zamontowaliśmy się na scenie, zagraliśmy swoje, sporo ludzi zostało żeby  nas obejrzeć, część z nich wyglądała na zadowolonych, więc zgaduję, że nie było źle.
Noc zakończyliśmy u Łukasza, korzystając z dóbr takich jak ciepły prysznic, miękkie łóżko czy internet. Po standardowej sesji z tandetnymi teledyskami na YouTube wszyscy zasnęliśmy.
Poranek przyniósł nowe nadzieje, w moim przypadku była to nadzieja na szansę skonsumowania śniadania o stałej konsystencji - powiedzmy że częściowo zostały one spełnione. Po jedzeniu pojechaliśmy do Piotrka, gitarzysty Slip, który uraczył nas smacznym espresso i zabrał do lokalnej wegańskiej restauracji - Loving Hut. Zajebiste menu, pełne fake meats i wszystkiego czego weganin mógłby zapragnąć,  wpędziło mnie jedynie w stan niemal depresyjny, jako że jedyną potrawą na jaką mogłem się zdecydować, była zupa. Po zjedzeniu wróciliśmy do mieszkania, spakowaliśmy graty i ruszyliśmy do Lublina. Tym razem, mając na uwadze perspektywę nocnego powrotu do Krakowa, postanowiłem wyręczyć Szymona w roli kierowcy. Gdy dojechaliśmy do Tektury, okazało się że zarówno Slip, organizatorzy jak i pyszne jedzenie już tam na nas czekały. Gdy zobaczyłem miskę pełną falafeli, pieczonych ziemniaczków, wegańskiego majonezu i sałatki, po raz kolejny znienawidziłem swój nowo wykluwający się ząb "mądrości". Przed koncertem zwiedziliśmy jeszcze starówkę (piękną), podyskutowaliśmy o stanie polskiego systemu edukacji i bezowocnie poszukaliśmy przyzwoitej kawy na mieście. Zarówno podróż, leki, bolący ząb jak i brak kawy, sprawiły że idealnym miejscem dla mnie był wygodny fotel za stolikiem z merchem, gdzie mogłem się nieco zrelaksować. Zarówno Exmisja, Slip jak i Ryan Harvey zagrali świetne sety, element towarzyski również był tutaj bardzo szczodry, jako że przyjemnie (relatywnie, w związku z zębem) spędziłem czas na rozmowach z dawno niewidzianymi, ale i tymi widywanymi częściej znajomymi. Podczas naszego setu, do ostatniego kawałka w sali pozostawała część publiczności, tak więc możemy to uznać za sukces.
Powrót do domu, znowu na sprytnie zarezerwowanym tylnym siedzeniu, poświęciłem na dokończenie Kapitana Ameryki (pominąwszy patos, wynikający bezpośrednio z samej idei komiksu, to całkiem przyzwoita adaptacja), po czym zapadłem w głęboki sen, przerwany dopiero na parkingu w Krakowie, gdzie to przeniosłem się z samochodowego siedzenia do własnego łóżka.
Było fajnie, za to dzięki.