piątek, 27 maja 2011

Barack


Dzisiaj w Warszawie, z wizytą kurtuazyjną pojawił się amerykański prezydent Barack Obama. Zdobył serca (i umysły), nie tylko polskich polityków, ale również weteranów wojennych i ich rodzin, a za sprawą lokalnych mediów, myślę że ujął również sporą część polskiego społeczeństwa. Faktycznie, w świetle poprzedniego prezydenta Amerykanie mogą być szczęśliwy mając za sterami typa posługującego się retoryką za którą wstydzić się nie trzeba, przywódcę który potrafi postawić (czasem) się twardo wielkiemu biznesowi (BP w zatoce), robi wrażenie tolerancyjnego, progresywnego polityka i próbuję, na zasadzie szerokiego kompromisu, opieką zdrowotną objąć również mniej zamożnych obywateli. 
Ale jest też druga strona tej prezydentury. Wczoraj, będąc we Francji, Obama podpisał aneks przedłużający   Patriot Act, czyli kawałek ustawy umożliwiający służbą specjalnym, mocno naginając prawa obywatelskie i prawa człowieka, ścigać tzw. terrorystów w ramach amerykańskich granic. Zważywszy na, okraszony wielką pompą finisz pościgu za największym terrorystą świata - Osamą bin Ladenem, podczas którego na przestrzeni niemal 10 lat życie poświęciło setki tysięcy Irakijczyków, Afgańczyków, żołnierzy NATO, intuicja podpowiadała by, że  zarówno swobody obywatelskie w USA jak i zbrojne zaangażowanie w Afganistanie mają w tej chwili sens mniejszy od, choćby wygrywania serc arabskich autochtonów inwestycjami w infrastrukturę, czy zdobywaniem elektoratu liberalnej (czyli takiej jaką oficjalnie reprezentuje partia Demokratyczna) Ameryki. Dodajmy do tego niezrozumiałą dla mnie walkę z wolnością słowa i ideą transparentności rządów (Bradley Manning i  WikiLeaks), przyzwolenie na praktyki torturowania więźniów politycznych (tfu, przepraszam - "terrorystów"), akcje zbrojne (pod przykrywką akcji humanitarnej) w Libii, zlecenie zabicia amerykańskiego obywatela (Anwar al-Awlaki), niedotrzymanie obietnicy o zamknięciu Guantanamo, wysyłanie zabójczych dronów do Pakistanu i pojawia się całkiem spora lista grzechów, przy której Pokojowa Nagroda Nobla wygląda jak ogrodowy krasnal w posiadłości hrabiego Draculi.. Dalej - odrobina hipokryzji w zestawieniu przedwyborczej alternatywy dla swojego poprzednika i jego obozu z: cięciami kosztów (w sensie cięcia podatków tym bogatszym i przywilejów socjalnych tym mniej zamożnym), zbytnią przychylnością dla wielkiego biznesu lobbującego Kongres (Koch Brothers i coraz mniejsze wpływy do federal revenue z korporacyjnych kieszeni na tle tracących domy obywateli) czyli wszystko co Amerykanie otrzymywali przez 8 lat  od ekipy Bush/Cheney, pozostawia nas z pytaniem - o jakim "change" chłop mówił..? 

Tym czasem TVN24 rozpływa się w ochach i achach pod adresem amerykańskiego prezydenta, konsumującego właśnie kolację w towarzystwie między innymi naszej, równie rewolucyjnej głowy państwa.
Nic, uważam że Barack jest naprawdę spoko gościem, miałem łzy w oczach i coary na plecach słuchając jego powyborczego przemówienia streamowanego przez Democracy Now! (cholerny Martin Luther King!). Podziwiam jego PR, ale te wszystkie pochwały w europejskich mediach, trochę trącą kpiną.

środa, 18 maja 2011

Żarówkowa Konspiracja

Kila lat temu, podczas remontu łazienki, zdarzyło mi się uszkodzić drzwiczki od starej, nieco wysłużonej pralki. No, właściwie to zdarzyło się to pracownikom kładącym w łazience płytki, ale od jakiegoś już czasu drzwiczki nie działały jak powinny, więc był to ostateczny znak motywujący do ich wymiany.
Gdy udałem się do serwisu w poszukiwaniu nowych, sprawnych drzwiczek, podsłuchałem ciekawą rozmowę pomiędzy serwisantem a rozgoryczonym klientem. Rozmowa mianowicie przepełniona była żalem pod adresem producenta nowej pralki, która po kilku (nie pamiętam dokładnie ilu, ale załóżmy że ok 3) latach uległa awarii, na które specjalista zareagował - szokującym dla mnie wówczas stwierdzeniem: "Pani, teraz się robi sprzęt który ma nie przetrwać więcej niż 5 lat, bo to by się nie opłacało".

Temat powrócił do mnie którejś niedzieli, kilka tygodni temu, gdy o poranku włączyłem TVN CNBC Biznes i zobaczyłem film traktujący o zjawisku tzw. Planned Obsolescence pt. "The Light Bulb Conspiracy" (czyli konspiracja żarówek, po naszemu).
O ile założenia całej tej teorii, w obliczu mechanizmów ekonomii (których znawcą nie jestem, aczkolwiek w tym kontekście wydają mi się dosyć jasne, nawet z perspektywy laika) wydaje mi się oczywiste, o tyle nigdy wcześniej (poza wspomnianą wizytą w serwisie pralkowym) nie zaprzątałem sobie tym szczególnie głowy. 
Termin Planned Obsolescence powstał w okolicach 1924 roku, gdy wiodący wytwórcy żarówek utworzyli tzw. kartel Phoebus i wspólnie zainicjowali standaryzację produkcji tych gadżetów. Popularna teoria, na bazie której ukuty został wspomniany termin zakładała, że owa standaryzacja udaremnić miała rzekomą długowieczność wynalazku Edisona, na rzecz ciągłych zysków producentów żarówek. Późniejsze badania nad żarówkami produkowanymi w kapitalistycznych krajach zachodnich oraz tymi produkowanymi w krajach bloku sowieckiego oraz ogarniętej powojenną falą patriotyzmu, przyćmiewającą ekonomiczne zyski Wielkiej Brytanii, że te pierwsze miały aż o połowę krótszą żywotność. Podobne relacje zauważyć można było pomiędzy sprzętem AGD produkowanym po wschodniej stronie Żelaznej Kurtyny a tym produkowanym na zachodzie. Tendencje zmniejszania żywotności przedmiotów codziennego użytku, można odnieść również odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu popytu na te przedmioty. Nie chcę zagłębiać się w niezliczone anegdoty o chipach instalowanych w drukarkach, czy planowanym, przedwczesnym zużyciu baterii iPodów, informacje te na wyciągnięcie ręki dostępne są w intersieci (gdzie również można znaleźć wspomniany przeze mnie film, do obejrzenia online, za darmo). Rozumiem doskonale ekonomiczne przesłanki racjonalizujące podobne działania producentów. Pamiętam takie kupieckie porzekadło: "Stały zarobek można mieć sprzedając żywność lub kosmetyki, bo te ludzie kupują regularnie, niewielu natomiast co kilka dni zmienia telewizor lub samochód", ale tutaj nie chodzi już wyłącznie o konflikt interesów na linii producent - konsument, ale o stosy odpadków będące owocem naszego coraz bardziej konsumpcyjnego stylu życia i o hipokryzję firm pretendujących do miana "zielonych", produkujących jednocześnie rzeczy coraz niższej jakości z coraz krótszą żywotnością. 
Jakkolwiek mogę uchodzić za lewaka, nie pragnę powrotu do planowej gospodarki, wolał bym raczej zobaczyć zielony, odpowiedzialny kapitalizm, a to - będąc konsumentami, możemy wywalczyć sami, oddolnie. Jeżeli ruchy społeczne zainicjowały trendy takie jak sprawiedliwy handel, produkty ekologiczne etc, mogą wymusić też dłuższą trwałość produktów. A może jestem zbytnim optymistą..?