niedziela, 11 grudnia 2011

Inspiracja


Kiedy zabieram się do napisania tekstu piosenki czy bloga, staram się szukać inspiracji w życiu. Zawsze starałem się unikać w takich sytuacjach punkowych szablonów w stylu: "ok, to napiszę teraz coś o anarchiźmie, bo ostatnio pisałem o brutalności policji i antyfaszyźmie". To co zawsze pociągało mnie w punkrocku i ogólniej - w ekspresji jakiejś myśli, to autentyzm. Inspiracja płynąca z serca, z codziennego życia, obserwacji, doświadczeń. 
Do napisania kilku słów może inspirować coś co przytłacza i dołuje (vide publikacje dot. ocieplenia klimatu, efektów jakie w związku z tym ludzkość odczuje/odczuwa i ignorancji jaką w dalszym ciągu popisuje się establishment decyzyjny), ale może to również być coś pozytywnego. W ostatnim czasie taką pozytywną inspiracją są dla mnie ludzie. Ludzie, którzy na całym świecie, mają energię i odwagę by wstać i powiedzieć "dosyć kurwa!". Od Nowego Jorku do Moskwy ci ludzie, powodowani być może detalicznie innymi motywami, chcą wziąć swoje życie w swoje ręce, pokazać że nie są masą baranów dającą prowadzić się na rzeź (krwawą czy finansową). Po latach, nazwijmy to "laicyzacji" środowisk alternatywnych, akademickich, para politycznych, gdy wydawało się że "lans i bauns" to jedyny wspólny mianownik dla młodych ludzi z tych, czasami różnych od siebie środowisk, okazuje się że młodzież jeszcze może. Ciężko mi w tej chwili znaleźć coś bardziej inspirującego.

środa, 9 listopada 2011

Chłodzimy?



Wbrew coraz bardziej wyraźnym komunikatom (medialnym i naturalnym) że globalne ocieplenie to fakt, a wkład cywilizacji człowieka w powolny upadek świata jaki znamy jest niezaprzeczalny, ostatnie dwa lata okazały się sukcesem dla wzrastającego wolumenu mas CO2 - czyli, grzejemy coraz bardziej, mając już pełną świadomość do czego to doprowadzi. Świadomość, najwyraźniej wypieraną przez osobiste zyski konsumpcyjne. Rozumiem, że teorie tych wszystkich jajogłowych, przykutych do monitorów komputerów i urządzeń pomiarowych, zapewne oderwane są od rzeczywistości (co oni wiedzą o życiu, nie?), a cała ta nagonka lewackich mediów to światowy spisek żydo-masonerii, inwestującej ostatnio w technologię produkcji energii odnawialnej, ale - na Boga, ślady anomalii pogodowych, widoczne w formie bardziej ekstremalnych w Pakistanie, Tajlandii czy ostatnio we Francji (powodzie) czy w wersji lite na wschodnim wybrzeżu USA (chwilę temu śnieżyce), czy na własnym podwórku: wczoraj (8 listopada!) widziałem kolesia w krótkich spodenkach. W KRÓTKICH SPODENKACH! Wiadomo, fajnie że nie piździ i generalnie sprzyja do oszczędności energii (paradoksalnie), ale chyba mimo wszystko mnie to nie cieszy, raczej martwi.
Ok. Wiele już zostało powiedziane, napisane, o tym co wpływa na ocieplanie się klimatu, sporo wiemy już, że inwestycje w odnawialne źródła energii, również przez wzgląd na wyczerpujące się zasoby tradycyjnych paliw, będą niezbędne, wiemy jaki kierunek w skali makro winniśmy obrać, mniej natomiast mówi się o tym co my - małe żuczki, możemy w naszym codziennym życiu zrobić. Ja sam mam kilka pomysłów, które sukcesywnie, w miarę możliwości w swoje życie wdrażam, ale zupełnie nie czuję się w tej kwestii autorytetem. Myślę, że mógłbym skorzystać z ewentualnych rad, co jeszcze mógłbym zrobić. Póki co, kroki - które de facto są na tyle łatwe i naturalne, że właściwie wniknęły w moją codzienność i nie są dla mnie szczególnie odczuwalne:
- weganizm: wiemy już że hodowla zwierząt dla mięsa i mleka, a także ich przetwórstwo, to jeden z głównych emiterów gazów cieplarnianych i powód znikających lasów tropikalnych (mogących być katalizatorem dla CO2), tak więc ten zupełnie prosty krok - zmiana nawyków żywieniowych, może być z pożytkiem nie tylko dla zwierząt i dla naszego własnego zdrowia
- ropa: pozyskiwanie i spalanie to kolejny truciciel, poza tym ostatnio (dla ułatwienia) piekielnie droga- samochodu staram się używać do wypraw pozamiastowych, ew. większych zakupów. Do pracy podróżuję komunikacją miejską (co pozwala mi również oszczędzać czas na szukanie miejsca parkingowego..)
- ogrzewanie: ponieważ mamy szczelne okna, mogliśmy sobie pozwolić nie odkręcić jeszcze (od początku sezonu grzewczego) kaloryferów. Podczas mrozów, wystarczy nam ogrzewanie jednego pomieszczenia - gdzie spędzamy najwięcej czasu
- energia elektryczna: wymiana żarówek na energooszczędne to krok oczywisty. Gaszenie niepotrzebych świateł, wyłączanie urządzeń elektrycznych z sieci gdy nie ma nas w domu więcej niż jeden dzień również jest zupełnie naturalnym odruchem. Poza tym komputer: do pisania, czytania, nagrywania muzyki, staram się korzystać z moblinych urządzeń z wydajną baterią. Pracując na notebooku, mam zainstalowaną wtyczkę blokującą Flasha (pożeracza baterii)
- recycling: praktykuję - podobnie jak weganizm, od wielu lat, od czasu gdy jeszcze nie byłem świadomy efektu cieplarnianego. Oczywiście radykalne ograniczenie pobierania foliowych torebek w sklepach wchodzi już w pewien kanon kultury konsumenckiej i również działa z pożytkiem
- ergonomia lodówkowa: jakiś czas temu pojawiło się kilka artykułów mówiących o tym, że marnowanie żywności jest głupie nie tylko poprzez swój aspekt etyczny, ale i gnijąca w śmietnikach i na wysypiskach masa odpadków organicznych nie jest obojętna dla klimatu. Potrawy z tego co znajdziesz w lodówce potrafią być naprawdę zajebiste!!

Ok. Mam nadzieję, że wszystkie cztery osoby które zaglądają na mojego bloga, podzielą się swoimi pomysłami i postawią przede mną nowe wyzwania.

Czekam na komentarze!

niedziela, 18 września 2011

Kiedyś Było Lepiej

W zeszłą niedzielę zorganizowałem sobie maraton filmowy - najpierw, zupełnie w ciemno wybrałem się do kina, zupełnie nie mając pomysłu na jaki film. Stojąc przy kasie by wymienić moje darmowe vouchery na miejsce w sali kinowej, spojrzałem na monitor z programem i mając w alternatywie "Smurfs" lub "Don't Be Afraid Of The Dark" zdecydowałem sie na ten drugi tytuł. Przyznam, że liczyłem jakobym mial w ręku bilet na nowy horror o wampirach, z Colinem Farrellem, zamrłem gdy kontem oka zobaczyłem gębę Colina na plakacie filmu o zupełnie innym tytule. Nic, wlazlem do sali i zająłem miejsce, które pozostało juz do końca seansu jedynym zajetym w sali. Film raczej marny, takie niedzielne kino z nutką kiepskiego horroru. Popołudniu, juz nie samotnie a w miłym towarzystwie, kolejne vouchery wymieniliśmy na nowy film Woody Allena - "Midnight In Paris". Początkowo sceptyczny, szybko wkreciłem się w surrealistyczną historię. Dosyć oczywistą refleksją, będącą jednocześnie pointą filmu - i tutaj komuś kto jeszcze nie miał okazji obejrzeć filmu, mogę zepsuć zabawę spoilerem, jest truizm, z którego często sam nie zdaję sobie sprawy: każde pokolenie romantyków odczuwa silną nostalgię dla czasów przeszłych. Czy to będzie środowisko artystów, aktywistów politycznych czy punków, zawsze "kiedys to było inaczej" - w domyśle lepiej, jest tym romantycznym hasłem przewodnim, robrzmiewającym we wszystkich niemal dyskusjach "weteranów". Dalsza cześć pointy podpowiada, że jeżeli każde pokolenie, naturalnie również to żyjące w czasach przez nas idealizowanych, ma podpobne odczucia, znaczyć to może, że ten czas idealny tak naprawdę istnieje wyłącznie w sferze naszych iluzji. Odnosząc to do mojego życia, do środowiska które jest mi najbliższe, coraz częściej marudzę i narzekam na dzisiejszą scenę Hardcore Punk. Długo mógłbym wypisywać co sprawia, że tęsknię do tej sceny sprzed kilku/kilkunastu lat, od obniżającej wartość zespołów łatwości w dostępie do muzyki i koncertów na ktore kiedyś czekało sie latami, aż po ideologiczne wypłowienie tego zjawiska, ale szkoda na to miejsca na googlowych serwerach i tej słonecznej niedzieli. Zachowując pewien dystans, zdaje sobie sprawę, że i 15 lat temu, i 10 lat temu (a pewnie i 30 lat temu, choć tego pamiętać nie mogę) byli ludzie, którym scena wydała się zepsuta, dla których najlepsze czasy minęły, a przecież jednak sam te czasy wspominam jak najlepiej (mało tego, z perspektywy czasu, wydaje mi się, że nawet wówczas mi się podobało). Być może to nasza (moja) perspektywa się zmienia, pewnie zmienia sie też nieco otoczenie, a co za tym idzie oczekiwania młodszych ludzi i powinniśmy trochę pohamować słowa krytyki? Mimo to pozostawię sobie prawo by czasem odrobine ponarzekać.



niedziela, 4 września 2011

LB/Slip minitour

Jako że udało się nam sfinalizować wspólny projekt wydawniczy ze Slip, chcieliśmy uczcić ten fakt kilkoma wspólnymi gigami. Nasze zdolności organizatorskie okazały się być niezbyt  skuteczne, tak więc ostateczna liczba koncertów zamknęła się w liczbie dwóch. 

Od pewnego czasu, gdy już uda nam się zorganizować jakieś granie dla Last Believer, mój organizm reaguje buntem - a to gardło niedomaga, a to przeziębienie , a to ból głowy - przyznam, zastanawiające, jako że choruję bardzo rzadko.. Tym razem przypomnieć o sobie postanowiła moja czwarta ósemka (to dosyć paradoksalne, nawiasem mówiąc, że MNIE wyrosły niemal wszystkie już zęby mądrości.. MĄDROŚCI!). Już od czwartku, napierdalający ząb nie pozwolił mi na normalny sen, musiałem też oddać walkę i poddać się farmakologii, jako że ból był momentami nie do zniesienia. 
W piątek wyruszyliśmy do Warszawy, ja sprytnie zajmując sobie tylne siedzenie i adoptując śpiwory oraz Szymonową poduszeczkę, zagwarantowałem sobie komfortową podróż. Korzystając z dobrodziejstw technologii, postanowiłem w drodze nadrobić braki i obejrzeć na iPadzie "Captain America". Po godzinie poczułem wzburzenie w moim pustym żołądku (jedynym pożywieniem które bylem w stanie przyjąć przez cały dzień, był sok warzywny), resztę podróży spędziłem więc w krainie snów, zatykając sobie uszy pięknymi melodiami Psychedelic Furs.
Bez większego problemu udało nam się trafić do Radia Luxembourg, gdzie zlazło się już trochę znajomych, rozłożyliśmy merch (wyjątkowo obszerny, wzbogacony o książki o tematyce wege), z bólem zjadłem ciepłe żarcie od Vegavani i resztę wieczoru spędziłem to snując się i rozmawiając z ludźmi, próbując zapomnieć o bólu, to oglądając zespoły aktualnie zamontowane na scenie. Zarówno Reality Check jak i Violent Action zagrały przyzwoicie, ze wskazaniem (zapewne przez wzgląd na moje osobiste preferencje muzyczne) na ten drugi, Slip pozwolił mi zapomnieć o zębowej dolegliwości i naładować się energią, niezbędną by zagrać własny set. Ok 11 zamontowaliśmy się na scenie, zagraliśmy swoje, sporo ludzi zostało żeby  nas obejrzeć, część z nich wyglądała na zadowolonych, więc zgaduję, że nie było źle.
Noc zakończyliśmy u Łukasza, korzystając z dóbr takich jak ciepły prysznic, miękkie łóżko czy internet. Po standardowej sesji z tandetnymi teledyskami na YouTube wszyscy zasnęliśmy.
Poranek przyniósł nowe nadzieje, w moim przypadku była to nadzieja na szansę skonsumowania śniadania o stałej konsystencji - powiedzmy że częściowo zostały one spełnione. Po jedzeniu pojechaliśmy do Piotrka, gitarzysty Slip, który uraczył nas smacznym espresso i zabrał do lokalnej wegańskiej restauracji - Loving Hut. Zajebiste menu, pełne fake meats i wszystkiego czego weganin mógłby zapragnąć,  wpędziło mnie jedynie w stan niemal depresyjny, jako że jedyną potrawą na jaką mogłem się zdecydować, była zupa. Po zjedzeniu wróciliśmy do mieszkania, spakowaliśmy graty i ruszyliśmy do Lublina. Tym razem, mając na uwadze perspektywę nocnego powrotu do Krakowa, postanowiłem wyręczyć Szymona w roli kierowcy. Gdy dojechaliśmy do Tektury, okazało się że zarówno Slip, organizatorzy jak i pyszne jedzenie już tam na nas czekały. Gdy zobaczyłem miskę pełną falafeli, pieczonych ziemniaczków, wegańskiego majonezu i sałatki, po raz kolejny znienawidziłem swój nowo wykluwający się ząb "mądrości". Przed koncertem zwiedziliśmy jeszcze starówkę (piękną), podyskutowaliśmy o stanie polskiego systemu edukacji i bezowocnie poszukaliśmy przyzwoitej kawy na mieście. Zarówno podróż, leki, bolący ząb jak i brak kawy, sprawiły że idealnym miejscem dla mnie był wygodny fotel za stolikiem z merchem, gdzie mogłem się nieco zrelaksować. Zarówno Exmisja, Slip jak i Ryan Harvey zagrali świetne sety, element towarzyski również był tutaj bardzo szczodry, jako że przyjemnie (relatywnie, w związku z zębem) spędziłem czas na rozmowach z dawno niewidzianymi, ale i tymi widywanymi częściej znajomymi. Podczas naszego setu, do ostatniego kawałka w sali pozostawała część publiczności, tak więc możemy to uznać za sukces.
Powrót do domu, znowu na sprytnie zarezerwowanym tylnym siedzeniu, poświęciłem na dokończenie Kapitana Ameryki (pominąwszy patos, wynikający bezpośrednio z samej idei komiksu, to całkiem przyzwoita adaptacja), po czym zapadłem w głęboki sen, przerwany dopiero na parkingu w Krakowie, gdzie to przeniosłem się z samochodowego siedzenia do własnego łóżka.
Było fajnie, za to dzięki.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Last Believers

W czwartek, gdy okazało się że nie dotrze do nas Łukasz, zagraliśmy krótką próbę w okrojonym składzie, co prawdopodobnie było najlepszym z możliwych pomysłów. W piątek rano kurewsko rozbolało mnie gardło, już o 15 urwałem się z pracy, żeby zregenerować struny głosowe przed koncertem. Chłopaki wpadli po mnie ok 18, zajechalismy jeszcze po sprzęt i ruszyliśmy do Nowego Targu. Koncert zaczął się dosyć późno, pomimo tego, że większość publiki wyglądała na nieletnią. Pierwsze dwie kapele spotkały się z dosyć chłodnym przyjęciem, solenizanci (swietujacy właśnie wydanie swojej płyty) - APE zagrali fajny set i zostali nagrodzeni przez ludzi pod sceną. Na koncert wpadli niespodziewanie moi rodzice, kosztowało mnie to, przyznam szczerze, nieco nerwów, ale po kilkunastu latach mojego łażenia na koncerty i grania w zespołach, niechże mają okazję zobaczyć ten zwierzyniec własne oczy. Po APE zainstalowalismy się my, no i okazało się że nie jesteśmy wystarczająco fajni, tak wiec miałem wrażenie ze większość publiki odpoczywala na zewnątrz klubu podczas naszego występu przed setem ADHD Syndrom.












Po koncercie zwaliliśmy się do mojego rodzinnego domu, gdzie - najwyraźniej zapracowaliśmy na późną kolację oraz wegańskie placki.
Rano zafundowaliśmy sobie jeszcze długi spacer na łonie natury, co przypłaciłem kilkoma litrami alergicznych śpików, a ok. południa ruszyliśmy do Krakowa. Po bardzo smacznym curry udało nam się upolować nasze nowo wytłoczone płyty, przesłane przez chłopaków z No Sanctuary przesyłką konduktorską.
Po dotarciu do klubu, okazało się że warunki są dosyć surowe, szczęśliwie - wspólnymi siłami, wraz z chłopakami z Elvis Deluxe i The Stubs, udało nam się temat dosyć sprawnie ogarnąć i zagrać całkiem fajny koncert, a nawet zobaczyć kilka usmiechniętych buzi.












Powolna niedziela, poświęcona na dojście do siebie, urodziła w mojej głowie kilka refleksji dotyczących zespołu: nie wpisujemy się chyba kompletnie w, nazwijmy to "potrzeby rynku", kompletnie nie jesteśmy cool, ale granie daje nam taki ogrom radości, że wraz z tymi kilkoma uśmiechniętymi buziami i ciepłymi słowami, jest to dla nas wystarczająco srogi dopalacz by póki co nie odpuszczać.
















środa, 1 czerwca 2011

Spersonalizowana Wolność w Sieci

Parafrazuj trafną frazę "Ci którzy poświęcają wolność w imię bezpieczeństwa, nie zasługują ani na jedno ani na drugie" i odnosząc do tendencji personalizacji sieci, można by rzecz: "Ci którzy poświęcają wolność w imię wygody, nie zasługują ani na jedno ani na drugie".
Wg. książki Eli Prisera "The Filter Bubble: What the Internet Hiding fromYou", najpopularniejsze wyszukiwarki (np. Google) oraz portale społecznościowe (Facebook), cachując informację o naszych preferencjach, udostępniają nam głównie te obszary sieci, które zgodne są z naszym profilem. I tak użytkownik korzystający z wyszukiwarki Google lubujący się w horrorach klasy b, lewicującej polityce i sportach wodnych, po wpisaniu hasła otrzyma wyniki kompletnie różne od użytkownika o zupełnie innych zainteresowaniach i poglądach, wpisującego w wyszukiwarce identyczne hasło. Na podobnej zasadzie działa Facebook. Na pewno, będąc użytkownikami tego portalu, zauważyliście że z Waszej ściany sukcesywnie znikają wpisy niektórych "przyjaciół". Rozumiem zamysł ergonomiczny tego systemu, aczkolwiek jeśli przyjrzymy się mu dokładniej, mechanizm ten zależny jest od naszej interakcji z daną osobą (vide komentarz pod postem, "like"). Niby wygodne, bo skoro nie wchodzimy w interakcję, to pewnie nie bardzo interesuje nas co delikwent ma do powiedzenia. Nie jest to jednak tak zero jedynkowe, jak być może twórcy portalu chcieli by to widzieć. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy wstrząśnięty krwawymi działaniami militarnymi w Afganistanie, wrzucam link do newsa opatrzonego moim komentarzem - kto przy zdrowych zmysłach, pod artykułem o 8 zabitych, Afgańskich dzieciach kliknie przycisk "like"? 
Sam nie mam nawyku częstego komentowania, czy "likowania" wrzucanych przez innych postów, ale nie znaczy to że nie czytam ich z zainteresowaniem. Również (a być może szczególnie) tych, które nie są zgodne z moim postrzeganiem świata. Jaki sens, na dłuższą metę ma dyskusja polegająca na wzajemnym poklepywaniu się po plecach? Jaki sens ma zamykanie się w światku własnych przekonań i profilowanych informacji? Niewielki. Gdybyśmy nigdy nie poddawali własnych teorii wątpliwości czy konfrontacji z innymi poglądami - sprzecznymi z naszymi, nadal mieszkali byśmy na płaskiej Ziemi, będącej centrum wszechświata a nocą rzucali kamieniami w księżyc.
Ten znak czasu - wygodnictwo i łatwizna, przejawia się na naprawdę wielu frontach życia - od wspomnianej Intersieci, po telewizję przepełnioną bezmyślnymi tokszołami. Mając dostęp do tak wielu, potencjalnych źródeł informacji, wbrew nadzieją na intelektualny rozwój, zaczynami po prostu głupieć..

piątek, 27 maja 2011

Barack


Dzisiaj w Warszawie, z wizytą kurtuazyjną pojawił się amerykański prezydent Barack Obama. Zdobył serca (i umysły), nie tylko polskich polityków, ale również weteranów wojennych i ich rodzin, a za sprawą lokalnych mediów, myślę że ujął również sporą część polskiego społeczeństwa. Faktycznie, w świetle poprzedniego prezydenta Amerykanie mogą być szczęśliwy mając za sterami typa posługującego się retoryką za którą wstydzić się nie trzeba, przywódcę który potrafi postawić (czasem) się twardo wielkiemu biznesowi (BP w zatoce), robi wrażenie tolerancyjnego, progresywnego polityka i próbuję, na zasadzie szerokiego kompromisu, opieką zdrowotną objąć również mniej zamożnych obywateli. 
Ale jest też druga strona tej prezydentury. Wczoraj, będąc we Francji, Obama podpisał aneks przedłużający   Patriot Act, czyli kawałek ustawy umożliwiający służbą specjalnym, mocno naginając prawa obywatelskie i prawa człowieka, ścigać tzw. terrorystów w ramach amerykańskich granic. Zważywszy na, okraszony wielką pompą finisz pościgu za największym terrorystą świata - Osamą bin Ladenem, podczas którego na przestrzeni niemal 10 lat życie poświęciło setki tysięcy Irakijczyków, Afgańczyków, żołnierzy NATO, intuicja podpowiadała by, że  zarówno swobody obywatelskie w USA jak i zbrojne zaangażowanie w Afganistanie mają w tej chwili sens mniejszy od, choćby wygrywania serc arabskich autochtonów inwestycjami w infrastrukturę, czy zdobywaniem elektoratu liberalnej (czyli takiej jaką oficjalnie reprezentuje partia Demokratyczna) Ameryki. Dodajmy do tego niezrozumiałą dla mnie walkę z wolnością słowa i ideą transparentności rządów (Bradley Manning i  WikiLeaks), przyzwolenie na praktyki torturowania więźniów politycznych (tfu, przepraszam - "terrorystów"), akcje zbrojne (pod przykrywką akcji humanitarnej) w Libii, zlecenie zabicia amerykańskiego obywatela (Anwar al-Awlaki), niedotrzymanie obietnicy o zamknięciu Guantanamo, wysyłanie zabójczych dronów do Pakistanu i pojawia się całkiem spora lista grzechów, przy której Pokojowa Nagroda Nobla wygląda jak ogrodowy krasnal w posiadłości hrabiego Draculi.. Dalej - odrobina hipokryzji w zestawieniu przedwyborczej alternatywy dla swojego poprzednika i jego obozu z: cięciami kosztów (w sensie cięcia podatków tym bogatszym i przywilejów socjalnych tym mniej zamożnym), zbytnią przychylnością dla wielkiego biznesu lobbującego Kongres (Koch Brothers i coraz mniejsze wpływy do federal revenue z korporacyjnych kieszeni na tle tracących domy obywateli) czyli wszystko co Amerykanie otrzymywali przez 8 lat  od ekipy Bush/Cheney, pozostawia nas z pytaniem - o jakim "change" chłop mówił..? 

Tym czasem TVN24 rozpływa się w ochach i achach pod adresem amerykańskiego prezydenta, konsumującego właśnie kolację w towarzystwie między innymi naszej, równie rewolucyjnej głowy państwa.
Nic, uważam że Barack jest naprawdę spoko gościem, miałem łzy w oczach i coary na plecach słuchając jego powyborczego przemówienia streamowanego przez Democracy Now! (cholerny Martin Luther King!). Podziwiam jego PR, ale te wszystkie pochwały w europejskich mediach, trochę trącą kpiną.

środa, 18 maja 2011

Żarówkowa Konspiracja

Kila lat temu, podczas remontu łazienki, zdarzyło mi się uszkodzić drzwiczki od starej, nieco wysłużonej pralki. No, właściwie to zdarzyło się to pracownikom kładącym w łazience płytki, ale od jakiegoś już czasu drzwiczki nie działały jak powinny, więc był to ostateczny znak motywujący do ich wymiany.
Gdy udałem się do serwisu w poszukiwaniu nowych, sprawnych drzwiczek, podsłuchałem ciekawą rozmowę pomiędzy serwisantem a rozgoryczonym klientem. Rozmowa mianowicie przepełniona była żalem pod adresem producenta nowej pralki, która po kilku (nie pamiętam dokładnie ilu, ale załóżmy że ok 3) latach uległa awarii, na które specjalista zareagował - szokującym dla mnie wówczas stwierdzeniem: "Pani, teraz się robi sprzęt który ma nie przetrwać więcej niż 5 lat, bo to by się nie opłacało".

Temat powrócił do mnie którejś niedzieli, kilka tygodni temu, gdy o poranku włączyłem TVN CNBC Biznes i zobaczyłem film traktujący o zjawisku tzw. Planned Obsolescence pt. "The Light Bulb Conspiracy" (czyli konspiracja żarówek, po naszemu).
O ile założenia całej tej teorii, w obliczu mechanizmów ekonomii (których znawcą nie jestem, aczkolwiek w tym kontekście wydają mi się dosyć jasne, nawet z perspektywy laika) wydaje mi się oczywiste, o tyle nigdy wcześniej (poza wspomnianą wizytą w serwisie pralkowym) nie zaprzątałem sobie tym szczególnie głowy. 
Termin Planned Obsolescence powstał w okolicach 1924 roku, gdy wiodący wytwórcy żarówek utworzyli tzw. kartel Phoebus i wspólnie zainicjowali standaryzację produkcji tych gadżetów. Popularna teoria, na bazie której ukuty został wspomniany termin zakładała, że owa standaryzacja udaremnić miała rzekomą długowieczność wynalazku Edisona, na rzecz ciągłych zysków producentów żarówek. Późniejsze badania nad żarówkami produkowanymi w kapitalistycznych krajach zachodnich oraz tymi produkowanymi w krajach bloku sowieckiego oraz ogarniętej powojenną falą patriotyzmu, przyćmiewającą ekonomiczne zyski Wielkiej Brytanii, że te pierwsze miały aż o połowę krótszą żywotność. Podobne relacje zauważyć można było pomiędzy sprzętem AGD produkowanym po wschodniej stronie Żelaznej Kurtyny a tym produkowanym na zachodzie. Tendencje zmniejszania żywotności przedmiotów codziennego użytku, można odnieść również odwrotnie proporcjonalnie do wzrostu popytu na te przedmioty. Nie chcę zagłębiać się w niezliczone anegdoty o chipach instalowanych w drukarkach, czy planowanym, przedwczesnym zużyciu baterii iPodów, informacje te na wyciągnięcie ręki dostępne są w intersieci (gdzie również można znaleźć wspomniany przeze mnie film, do obejrzenia online, za darmo). Rozumiem doskonale ekonomiczne przesłanki racjonalizujące podobne działania producentów. Pamiętam takie kupieckie porzekadło: "Stały zarobek można mieć sprzedając żywność lub kosmetyki, bo te ludzie kupują regularnie, niewielu natomiast co kilka dni zmienia telewizor lub samochód", ale tutaj nie chodzi już wyłącznie o konflikt interesów na linii producent - konsument, ale o stosy odpadków będące owocem naszego coraz bardziej konsumpcyjnego stylu życia i o hipokryzję firm pretendujących do miana "zielonych", produkujących jednocześnie rzeczy coraz niższej jakości z coraz krótszą żywotnością. 
Jakkolwiek mogę uchodzić za lewaka, nie pragnę powrotu do planowej gospodarki, wolał bym raczej zobaczyć zielony, odpowiedzialny kapitalizm, a to - będąc konsumentami, możemy wywalczyć sami, oddolnie. Jeżeli ruchy społeczne zainicjowały trendy takie jak sprawiedliwy handel, produkty ekologiczne etc, mogą wymusić też dłuższą trwałość produktów. A może jestem zbytnim optymistą..?



środa, 13 kwietnia 2011

Wolne media i szybka muzyka.

Wolne media..

Pomimo wszelkiej maści X-Factorów, Gwiazd Tańczączących na Lodzie i innych autopromocyjnych zjawisk medialnych, nadal święcie wierzę, że misja dziennikarstwa jest priorytetowa dla utrzymania zdrowej tkanki demokratycznego organizmu. W systemie gdzie społeczeństwo powierza realną władzę nad swoim losem ograniczonej grupie reprezentantów - jak każdy człowiek narażonych na ludzkie pokusy i słabości, dociekliwe polityczne dziennikarstwo oraz krytyczna publicystyka jest tak naprawdę jedynym skutecznym narzędziem społecznej kontroli. Cieszyć zatem powinno rozrastające i rozwijające się grono telewizyjnych kanałów newsowych, internetowych baz informacji codziennej, czy wreszcie papierowych periodyków. Informacji przewija się multum, (a kto ma pecha obserwować moje codzienne wpisy na Facebooku wie o czym mówię), dziennikarze telewizyjni zyskują pozycję celebrytów i mogą pozwolić sobie na coraz więcej w rozmowach z nawet najbardziej prominentnymi politykami (niechże przytoczę przykład Moniki Olejnik ganiącej gen. Jaruzelskiego), więc wydawało by się wszystko jest na miejscu i zwrócone w odpowiednim kierunku. Tę piękną wizję zakłócić może niestety bardziej wnikliwe spojrzenie na dostarczane nam codzienne informacje. Rzucając okiem na nasze najbliższe otoczenie i paszkwile którymi karmią nas poważne -jakby się zdawało, pisma, organizujące na swoich łamach istny folder promocyjny dla jednej z dwóch największych, prawicowych partii polskich, zaczynam wątpić czy rozwój ten aby nie jest zbyt kosztowny. Rozumiem pragmatyczne potrzeby posiadania zaplecza wpływowych przyjaciół, ale dla mnie taki cynizm jest nie do przyjęcia. Abstrahuję od zideologizowanych pism pokroju Gazeta Polska, ale od postępowych tygodników mam prawo wymagać nieco więcej. Do tej pory za upadek poziomu debaty publicznej obwiniałem głównie zalew fal radiowo - telewizyjnych programami rozrywkowymi niskich lotów, ale biorąc pod uwagę wizję świata sztucznie lansowaną przez prawie wszystkie mainstreamowe media, wiem że "Mam Talent" to przy tym pikuś. Zastąpienie argumentacji strachem, rzeźbiącym dwubiegunowy, POPiSowy obraz świata to już nawet nie bezużyteczność mediów, ale ich szkodliwość.
Wyjrzyjmy dalej. Pamiętacie Raymonda Davisa? Tak, to ten kolo, który zastrzelił z zimną krwią dwójkę Pakistańczyków. Bardzo szybko okazało się, że jest pracownikiem CIA, o czym - jak przystało na wiodącą "watchdogową" redakcję, wiedział dosyć wcześnie New York Times. Wiedział, ale nie powiedział, dopóki prezydent Obama utrzymywał, że Davis był dyplomatą.. Hmm.. 
Teraz wyobraźmy sobie sytuację, gdy sumienny dziennikarz dostaję od swojego informatora materiał obciążający wysoko postawionych polityków o zbrodnie i poważne nadużycia. Publikuje te rewelacje i.. sam staje naprzeciw widma srogiej kary, podczas gdy winni opisanych zbrodni nie tracą nawet dobrej opinii. Szalone, co? Dokładnie to stało się w przypadku wycieków logów udostępnionych przez WikiLeaks. Co najdziwniejsze i dosyć niesmaczne, większość (o ile nie wszystkie) mainstreamowych mediów potępiło działania Juliana Assange oraz informatora Bradleya Manninga (przetrzymywanego aktualnie w nieludzkich warunkach w wojskowym więzieniu). Skoro same media podnoszą rękę na wolność słowa oraz informacji i nie rozumieją podstawowej powinności jaka do nich należy (spełnionej doskonale przez WikiLeaks), to co różni wolny świat od reżimów uzbrojonych w własne, lojalne media..?


..szybka muzyka


Muzyka jest integralną częścią mojego życia. Towarzyszy mi tak często, że czasami nie zauważam jej istnienia. Słucham muzyki w drodze do pracy, z pracy, idąc do sklepu, relaksując się w domu, podróżując, spacerując.. Gdy jej nie słucham, gram - czy to z zespołem, czy rzępoląc w domu na gitarze. Tak było odkąd pamiętam, jeszcze zanim posłuchałem Exploited i przedziurawiłem sobie pierwsze jeansy.  Już wtedy gdy łamaną angielszczyzną  próbowałem śpiewać repertuar Queen, czy gdy podkradałem babci kasety Toma Waitsa, pewien byłem że to potrzeba fizjologiczna. Być może to, plus moja punkowa, ideologiczna baza, sprawia że krew mnie zalewa, gdy kolejne konowały starają się zrobić z muzyki, szczególnie tej dla mnie ważnej, fastfoodowy produkt sprzedawany w kolorowych opakowaniach. O ile zwykła, ludzka chciwość nie szokuje mnie już tak bardzo jak kiedyś, męczy mnie tłumaczenie po raz kolejny, dlaczego z przyjemnością tłukę się na drugi koniec Polski osobówką, by zagrać koncert, spotkać się z ludźmi mimo że na tym nie zarabiam, dlaczego słowo "kariera" w kontekście punkrocka sprawia że mam ochotę puścić pawia. Kiedyś nie dopuszczałem do siebie myśli, że scena hardcore/punk może stać się trampoliną dla szukających sławy i pokrętnie rozumianego sukcesu artystów czy chcących zbić fortunę, cynicznych firm bookingowych. Dla mnie to było, jest i będzie miejsce dla wymiany myśli, emocji i energii - nie sztucznych uśmiechów i banknotów. Jeżeli zdarzy się jednak inaczej, poszukam sobie innego miejsca. Kropka.

środa, 12 stycznia 2011

Forced Fitness

Ponieważ wraz z upływem lat trudniej pozbyć się dodatkowych powierzchni ciała, od jakiegoś czasu konsekwentnie wywiązuję się z postanowienia porannych ćwiczeń, sporadycznych - póki co, wypadów na basen, ewentualnie okazjonalnych biegów (zazwyczaj w drodze powrotnej z segregowania śmieci). Ponieważ efekt, równoważony wegańskimi przysmakami, jedzonymi do wieczornych seansów filmowych nie był do końca zadowalający, postanowiłem również ograniczyć nieco spożycie tych wszystkich pyszności, szczególnie w godzinach wieczornych. 
Po raz pierwszy od dawna (od czasów kiedy praktykowałem głodówki oczyszczające) dopuściłem do sytuacji gdy odczuwałem głód. I tak kładąc się późnym wieczorem do łóżka, z pustym już żołądkiem, reakcja moich kiszek była na tyle agresywna, że długo nie potrafiłem zasnąć, walcząc ze sobą by nie dopaść do drzwi lodówki..
Zapewne nie jestem najbystrzejszym niedźwiadkiem w lesie, niemniej mam swoje przemyślenia i tak w tym momencie łatwo uświadomić sobie jak często trywializowany jest problem głodu - poprzez płytkie wynurzenia kandydatek do tytułu Miss World, patetyczne hasła rewolucyjne i codzienne truizmy dotyczące marnowania jedzenie przez kraje rozwinięte. Przykro jest myśleć jak wielu ludzi codziennie zasypia i budzi się z uczuciem głodu nie pozwalającym trzeźwo myśleć, a co gorsza bez perspektywy na napełnienie żołądka. Sporo gorzkiej prawdy jest również w twierdzeniu, że mała część ludzkości żyje ponad swoje naturalne potrzeby, konsumując więcej niż musi (a często więcej niż może), podczas gdy cześć pozostała jedzenie musi traktować jako rarytas. 
Trudno mówić o sprawiedliwości społecznej i uczciwej konkurencji wobec całych połaci kontynentów, w historycznej perspektywie rozwoju tzw. zachodniej cywilizacji dobrobytu, postępującego w dużej mierze kosztem niewolniczej pracy, podbojów oraz wyzysku regionów pozostawionych daleko w tyle. Polegając na zasadach rynkowych, dla których głównym priorytetem jest zysk, ciężko tę ogromną dysproporcję zmniejszyć, i takim oto paradoksem rolnicy pracujący na plantacjach owocowych np. na Filipinach, codziennie zbierając tony pożywienia, tanio sprzedawanych bogatym mieszkańcom Europy i Ameryki Północnej, sami - wraz ze swoimi rodzinami, przymierają głodem. Dodatkowym problemem dotykającym - znowu głównie mniej rozwinięte regiony, ale w efekcie cały glob, to skutki ocieplania się klimatu (powodzie, susze, nienaturalne cykle). O ile świat zachodni jest przeważnie w stanie przyjąć na siebie ciężar rosnących cen żywności, o tyle brak lokalnych zasobów i rozwiniętej gospodarki, może być dla wielu społeczeństw tragiczny w skutkach.
Paradoksalnie, w pewnym uproszczeniu do ocieplenia klimatu przyczyniła się również ludzka nadkonsumpcja (przemysł hodowli zwierząt, jest głównym trucicielem, pod względem CO2 wydalanym do atmosfery, dodajmy do tego procesy produkcyjne żywności wysoko przetwarzanej, miliardy ton surowców przetwarzanych na opakowania czy wreszcie tony odpadków które po sobie pozostawiamy).
Poza wzdychaniem na myśl o nieszczęściu ludzi głodujących, warto pomyśleć jaki sami mamy w tym udział. Zapewne samo wsparcie dla inicjatyw takich jak Fair Trade, Call+Response czy Shared World nie rozwiąże problemu głodu na świecie, ale  bojkot i bycie świadomym konsumentem na pewno ograniczy nasz wkład w pogłębianie się tej społecznej przepaści i da sygnał międzynarodowym korporacjom, że empatia również może być opłacalna..



Czysta Krew

Nie dziwi mnie już szczególnie pojawianie się tego typu "poglądów" w środowiskach małomiasteczkowej, zakompleksionej młodzieży bez większych perspektyw na przyszłość. Zawsze pozostawała we mnie nadzieja, że kretyni z tego wyrosną i w najgorszym razie zostaną umiarkowanymi wyborcami LPR. Natomiast powyższa decyzja poważnej, państwowej instytucji zaufania publicznego, jaką jest sąd, wprawia mnie już w poważną konsternację.


Okresy kryzysów zwykle były świetną pożywką dla ksenofobicznej retoryki podlanej populistycznym sosem, ułatwiającym zlokalizowania wroga - kogoś, kogo za swoje nieszczęście można obwiniać. I tak jak grzyby po deszczu pojawiali się przy okazji wallstreetowego krachu radykalni krzykacze walczący o społeczne mandaty - od angielskich nacjonalistów po amerykańskie Tea Party. Retoryka obarczająca za wszelkie niepowodzenia lokalne mniejszości narodowe, nie ominęła również "poważnych" przywódców jak Silvio Berlusconi czy Nicolas Sarkosy.
Polityków o podobnych skłonnościach można by wymieniać w nieskończoność. Ważne dla demokracji jest natomiast to, aby na odpowiedzialne stanowiska administracyjne nie dopuszczać podobnych frustratów z małym rozumkiem, bo w zestawieniu z poczuciem władzy, mogą stworzyć nieckę z gównem.

sobota, 8 stycznia 2011

Mad Max

Jest deszczowy wieczór - idealny aby spędzić go przed telewizorem, wcinając smaczną przekąskę i popijając czymś równie dobrym. Akuratnie nic takiego pod ręką nie mam, tak więc wsiadam do zatankowanego benzyną samochodu i jadę do sklepu zrobić potrzebne zakupy. Po drodze uświadamiam sobie kilka faktów przywołanych dzisiejszą lekturą "Nation". Jako że wbrew powszechnemu optymizmowi związanemu z zasobami paliw kopalnych, których rzekomo posiadamy pod dostatkiem, wiele faktów wskazuje na to, że zasoby te jednak, nie są nieskończone, a fakt że technologia wydobycia ropy zmierza w stronę nieprzyjaznych otchłani oceanu, oznacza że lądy udało nam się już "wyssać". Gdybym przeniósł się w czasie, do momentu gdy - po sukcesie związanych z podbiciem oceanów, osuszyliśmy już również tamtejsze złoża, scenariusz mojego wieczoru diametralnie by się zmienił. Tak naprawdę bliżej było by mu do scenerii Mad Maxa (którego paradoksalnie będę miał okazję obejrzeć dzisiejszego wieczora w TV) niż weekendowej sielanki do jakiej większość z nas zdążyła się przyzwyczaić. Okazać by się mogło, że w baku mojego samochodu nie ma paliwa, a brak surowca sprawił również, że nie mogłem wymienić starych, wysłużonych rzeczy opartych na plastiku i gumie, na nowe. Tak więc nie mam telewizora - plan na wieczór legł w gruzach. Samochód prócz benzyny, nie ma również opon, a do sklepu nie ma po co iść, bo cały nasz transport oparty jest na ropie.
Jeżeli o konieczności poszukiwania alternatywnych źródeł energii oraz inwestowania w nie, nie przekonuje Was argument o szkodliwości spalania (oraz wydobywania) paliw kopalnych na środowisko naturalne (zmiany klimatyczne), być może bardziej przekonywujące będzie uświadomienie sobie, że jesteśmy cywilizacją tak bardzo uzależnioną od ropy i węgla, że brak tych surowców zaowocuje końcem świata takiego, jaki znamy. Gdy transport, komunikacja, energia elektryczna - oparte głównie na ropie i węglu przestaną istnieć na taką skalę, na jaką istnieją obecnie, szukanie innych źródeł zasilających nasze życie, może stać się niemożliwe. Nie ma w tym przesady. Tak naprawdę gdy zaczniemy skreślać kolejne funkcje, usługi, urządzenia, przedmioty, czynności, które wraz z końcem ery ropy i węgla przestaną istnieć, okazać się może, że ostatni spierdalający, nawet nie będzie miał okazji zgasić światła. Najbardziej frustrująca w tej sytuacji jest niemożność przebicia się do świadomości publicznej, istniejących już przecież alternatyw, pod postacią energii odnawialnej ze słońca, wód geotermalnych, wiatru czy wody. Przemysł czerpiący, póki co jeszcze pełnymi garściami z zatruwania naszej atmosfery, nie ma interesu w dopuszczaniu do głosu kogokolwiek mogącego zaszkodzić ich interesom. I tak o systemach korzystających z energii odnawialnej możemy usłyszeć czasami w Discovery - w formie ciekawostki, a głosy naukowców ostrzegających przed skutkami ocieplenia klimatu często przedstawiane są jako kolejne teorie spisku. Nie można nie doceniać wpływu nafto-przemysłu na politykę, media  a nawet świat nauki. Wszak doraźne, ogromne zyski generowane przez bezmyślne zużywanie zasobów kopalnych warte są sporych inwestycji (a wiele wskazuję na to, że nawet wojna, to nie nazbyt wiele, aby zagwarantować sobie ekonomiczny byt)...








niedziela, 2 stycznia 2011

GMO

Okres przedświąteczny to okres szaleństwa, szczególnie skumulowanego w zatłoczonych centrach handlowych, gdzie - niestety, chcąc być miły gościem trzeba upolować świąteczne prezenty dla bliskich. Karkołomne zadanie, mówię Wam - to niemal jak wyzwolenie pierwotnego instynktu, słowem: zezwierzęcenie. Tak czy owak aby spełnić kolejny konsumpcyjny nawyk, przypisany tradycją na koniec grudnia, postanowiłem zorganizować sobie zapasy wegańskiego żarcia, aby po świętach również móc pochwalić się znajomym jak bardzo się przejadałem.
Czasami nie zdaję sobie sprawy z komfortu jaki daje mi malutkie oznaczenie informujące mnie, że paczka moich ulubionych parówek sojowych, wyprodukowana jest z soi niemodyfikowanej genetycznie.
Zdając sobie sprawę z rosnących obaw i narastających społecznych sprzeciwów względem płodów GMO, korporacje nie zobowiązane do tego prawnie, nie miały by żadnego interesu w informowaniu ludzi co mają przyjemność konsumować. Nie wszyscy niestety mają tyle szczęścia ile mamy my. Amerykańskie korporacje takie jak Monsanto (aktualnie Elanco) do tego stopnia zaniepokojone są faktem ludzkiej niechęci do stawania się królikami doświadczalnymi w międzypokoleniowym, dosyć ryzykownym eksperymencie genetycznym i ekologicznym, iż nie wahają się wydać grubych milionów aby nie dopuścić do procesu legislacyjnego, mogącego zagrozić ich działalności.


Niemniej nawet, wydawało by się zabezpieczona ustawowo Unia Europejska, ulega lobbingowym wpływom twórców genetycznych patentów i zobowiązuje kraje członkowskie do dopuszczenia "kombinowanych" płodów do lokalnych upraw. Abstrahując, że jedynym sposobem na obronienie wewnętrznych praw dot. GMO jest tzw. "Klauzula Ochronna", zobowiązująca do przedstawienia naukowych dowodów szkodliwości upraw, same uprawy mogą stopniowo wypierać naturalne, lokalne plony, dając niemal absolutną władzę twórcom mutantów i uzależniając tym samym od nich miejscową gospodarkę.
O ile monopolizacja skupiająca moc produkcyjną w rękach kilku korporacji może już nie przerażać (dla mnie jednak nadal pozostaje głównym motywem bojkotu), jako że jest - podobnie jak korporacyjny lobbing mający rzeczywisty wpływ na politykę państw - pewnym niepokojącym standardem, o tyle zaburzenie naturalnej równowagi ekologicznej spowodowane rozprzestrzenianiem się upraw dojrzewających w nienaturalnych okresach i odpornych/trujących dla naturalnych szkodników, powinna wzbudzać obawy.

Nawet sceptycy żywności modyfikowanej genetycznie (w tym również, jeszcze do niedawna ja) nie zdają sobie sprawy z potencjalnych zagrożeń jakie konsumpcja owych może nieść dla naszego zdrowia. Wszystkie wspomniane kwestie motywowały środowiska ekologiczne, kwestia zdrowia natomiast-będąca argumentem zorientowanym egoistycznie, była pomijana. Efekty spożywania organizmów sztucznie modyfikowanych, na poziomie genetycznym, wedle badań dzielą się na pośrednie (II generacji), czyli takie które ujawnić się mogą w kolejnych pokoleniach oraz bezpośrednie (I generacji)których doświadczać możemy już teraz. 
O ile efektów mających pojawić się w drodze wypatrzonej przez inżynierię genetyczną ewolucji ciężko nam przewidzieć, wpływ bezpośredni na choćby naszą odporność na dotychczas skuteczne leki i antybiotyki, reakcje na naturalne składniki odżywcze, alergie czy na naszą płodność, medycyna zauważa już teraz.

Jakkolwiek ponętna może być perspektywa zażegnania głodu czy chorób dręczących ludzkość, każdy z powyższych argumentów potępiających GMO nie pozostawia we mnie zbyt wielu wątpliwości.
Prawdom jest również, że organizm modyfikowany organizmowi modyfikowanemu nie równy, aczkolwiek to właśnie brak transparentności i obowiązku informowania konsumentów o szczegółach procesu produkcji sprawia, że każde prawo umożliwiające wolny obrót żywnością modyfikowaną, niesie za sobą zagrożenia.






Hokej 2010/2011

Spadająca temperatura, mroźne wieczory i krótkie dni, nie powinno być to przyjemne, gdyby nie fakt że oznacza początek sezonu snowboardowego i... HOKEJOWEGO!!!
I tak pierwsze śnieżne wieczory spędzałem na spacerach po okolicznych uliczkach rozkoszując się pruszącym śniegiem i szczypiącym lekko mrozem.
Ten sezon ma swoje przyjemne i mniej przyjemne aspekty. Te mniej przyjemne, to dosyć nieudane transfery mojego lokalnego klubu, kilka niespodziewanie przegranych meczów i brak zaangażowania w Puchar Polski (to już chyba tradycja, że kluby pretendujące do Mistrzostwa Polski olewają zupełnie Puchar...), za oceanem, drugi z moich ukochanych zespołów New Jersey Devils zalicza przegraną za przegraną. Przyjemność może jednak sprawić seria wygranych, zdobytych przez naszych nastolatków w mistrzostwach U-20. Jeżeli tylko PZHL zrezygnuje ze swoich durnych pomysłów na wzór tego, pogrążającego drużynę Podhala, chwilę po tym gdy stracili sponsora, jednocześnie stawiając bardziej na promocję tej dyscypliny w mediach (póki co ciężko znaleźć kanał prezentujący mecze ekstraligi lub choćby mistrzostw świata w hokeju, podczas gdy do posrania można oglądać mecze ligi podwórkowej piłki nożnej..) to potencjał młodzieży być może uda się wykorzystać godnie i po kilku latach gry za "dziękuje", nie będą musieli decydować się na karierę taksówkarza...
Za oceanem właśnie odbył się tradycyjny mecz na otwartym powietrzu - Winter Classic, poprzedzony wyprodukowanym przez HBO serialem "24/7 road to NHL winter classic" - świetna rzecz, aczkolwiek znowu - przygnębiająca w kontekście warunków w jakich pracują nasi rodzimi zawodnicy...

Co do samego Winter Classic 2011, to wbrew poniższej reklamie, Crosby i Oviechkin nie byli gwiazdami tego spotkania..