czwartek, 22 maja 2014

Eurowybory

Od kilku dni sraczka związana z niedzielnymi wyborami do Europarlamentu nabiera rozpędu. Premier ostrzega nas, że nie zagłosowanie na kogokolwiek (nieważne na kogo) przyniesie nam wstyd na arenie międzynarodowej. Zanim braknie nam papieru toaletowego, proponuję refleksję. Głosowanie na "kogokolwiek" proponowane przez pana Tuska wpisuje się zasadniczo w nijaką i mało merytoryczną kampanię wyborczą. Podstawowym problemem w postrzeganiu procesu poprzedzającego jakiekolwiek wybory, jest jej uproduktowienie. Spoty wyborcze przypominają reklamę szamponu, przepełnioną frazesami bez większego znaczenia. Wybór dokonywany przez obywatela ma opierać się na wizualnej atrakcyjności produktu i przywiązaniu do marki - zupełnie jak wybór konsumencki. Na chwilę obecną ordynacja wyborcza przewiduje finansowania kampanii ze środków partii oraz wpłacanych przez osoby fizyczne na poczet Funduszu Wyborczego. Przewiduje ona limit środków wydanych w ramach reklamy i jest on liczony za pomocą ambitnego matematycznego wzoru poprzez podzielenie liczby wszystkich zarejestrowanych wyborców w kraju przez liczbę 560 i pomnożenie uzyskanego wyniku przez liczbę mandatów posłów lub senatorów wybieranych w danym okręgu wyborczym, w którym komitet zarejestrował swojego kandydata). Niemniej o ile duże, bogate partie wraz ze swoimi ambicjami mogą czuć się przez owy limit ograniczane, te mniejsze muszą potraktować go jako abstrakcję. Ponieważ do zarejestrowania kandydatów w poszczególnych okręgach również potrzebne są pieniądze (aby stworzyć listy poparcia też jakoś trzeba dotrzeć do ludzi), limity tych mniej uprzywilejowanych partii są jeszcze mniejsze, nadal jednak nieosiągalne. W rezultacie z jednej strony mamy telewizyjne spoty, niczym przedświąteczne reklamy Coca-Coli, napędzające szum wokół dużych, bogatszych ugrupowań, z drugiej facebookowe kampanie mniejszych partii, nie trafiające pod strzechy stacji telewizyjnych.  Jest naturalnie droga trzecia - etatowy clown, który właściwie bez kosztowo przyciągnie uwagę mediów i poparcie nie do końca świadomych jeszcze otaczających ich świata dzieciaków. Ale czy na takiej retoryce w przestrzeni publicznej nam zależy?
Wracając do niedzielnych wyborów - wbrew oczekiwaniom premiera, nie zamierzam pójść do urny aby oddać głos na "kogokolwiek", bo szanuję swój głos i swój czas. Nie głosuję na "mniejsze zło" i o ile nie mogę dać swojego poparcia osobie/osobą które mogły by reprezentować moje potrzeby i moje interesy w parlamencie (jednym, czy drugim), skorzystam z wolnej niedzieli w bardziej sensowny sposób

poniedziałek, 19 maja 2014

Aspekty Muzyki

Eurowizja

Śrenio śledzę co dzieje się w świecie masowej muzyki popularnej. O wydarzeniu na które udała się w tym roku nasza przaśna wokalistka mająca być następcą Edyty Górniak, wspierana przez charyzmatycznego producenta , zapomniałem na długie lata (jak z resztą podejrzewam większa część Polaków). Przypomniano mi o nim szczątkowo docierającymi do mnie informacjami o charakterze skandalu, jakoby tegoroczną edycję konkursu wygrała "baba z brodą". Przyznam, że nie przykładałem większej wagi do tych informacji, po pierwsze zaskoczyła mnie ona podczas turystycznego wypadu do Berlina (ręczę, że są tam ciekawsze rzeczy niż darmowe WiFi i śledzenie pudelkowych plotek), niemniej już po powrocie przekonałem się jak ważną w życiu kulturalnym oraz, co zaskoczyło mnie nieco bardziej - politycznym, jest ta zapomniana na 20 lat impreza. Dla niewtajemniczonych, Eurowizja to konkurs piosenki, co warte wytłumaczenia, bo opierając swoją percepcję na komentarzach medialno - społecznościowych, można by odnieść wrażenie że to rewia piękności. Rewia, na świętość której targnęła się Conchita Wurst, swoją nieogoloną twarzą. Zignoruję w tym momencie gorzkie komentarze polityków opcji pisowej, którzy oskarżają "tą kreaturę" o zamach na naszą cywilizację, przemilczę też nieco bardziej stonowane wyrazy niezrozumienia tych nieco scentrowanych z partii siostrzanej. Zaskakuje mnie oburzenie przeciętnego słuchacza, który zniesmaczony zdaje się być faktem, że piosnka Donatana i Cleo, brzmiąca nieco jak weselna wersja Spice Girls, została pokonana przez dobrze wykonany (obiektywnie, bo fanem ani jednego ani drugiego nie jestem) przez Conchitę numer, z powodzeniem mogący otwierać kolejny film o przygodach Jamesa Bonda.
O gustach ponoć się nie rozmawia, niemniej w całej tej aferze element potencjalnie najważniejszy - muzyka, został zgnieciony ciężarem konserwatywnych uprzedzeń. Element estetyczny, seksapil wydaje się być z muzyce mainstreamowej rzeczą najważniejszą. Wszelkie niedociągnięcia techniczne bowiem skorygować może Audio Tune, brak talentu zastąpi inwestycja w  produkcję, brak fajnych cycków i buzi natomiast wydaje się być skazą niekorygowalną (gdy w biznes planie chirurg plastyczny ciągnie bilans mocno w dół..)

DIY

Przeświadczenie, że wszystko można zrobić samemu, nie czekając na wsparcie przemysłu muzycznego, wydawców muzycznej prasy czy właścicieli klubów, to motor napędzający punkową maszynę od lat. Koncerty organizowane przez siatki znajomych na całym świecie, często rówież grających w kapelach, też podróżujących i potencjalnie potrzebujących pomocy przy zorganizowaniu koncertu dla ich zespołów w Twoim mieście, to coś co pozwala na funkcjonowanie tej sceny niezależnie od rynkowego popytu. To mechanizm, który zapewnia możliwość zaprezentowanie czegoś ciekawego - muzycznie oraz ideologicznie, nawet jeżeli nie jest to łatwe, przyjemne i konsumpcyjnie atrakcyjne dla przeciętnego bywalca klubów i koncertowni. Jasne, że machina czasami zawodzi i tydzień przed rozpoczęciem trasy okazać się może, że kilu organizatorów postanowiło odpuścić sobie zaplanowane koncerty. Jasne, że kapeli zdarza się spać na podłodze i jeść ryż z ketchupem. Ale ta słodko-gorzka idea pozwala na funkcjonowanie i tworzenie w alternatywie do supermarketowego przemysłu muzycznego opartego na castingach do X-Factora.

Więcej Niż Muzyka

Nigdy nie byłem gościem twierdzącym, że Podwórkowi Chuligani są mniej punkowi od Apatii. Wierzę, że w przestrzeni Hardcore Punk jest miejsce nie tylko na różne muzyczne eksperymenty, ale i na różne podejścia do życia. Jasne, że są pewne intuicyjne granice, po przekroczeniu których ciężko jest zespół umieścić w tej przestrzeni, ale polityczne zaangażowanie nie jest dla mnie elementem koniecznym aby kapela mogła otrzymać legitymację. To jedynie moja rzecz. Zawsze byłem i nadal jestem zainteresowany kapelami z konkretnym, politycznie zaangażowanym przekazem bardziej, niż tymi śpiewającymi o piciu/albo niepiciu piwa (choć i takie lubię). Wielu rzeczy z obszarów polityczno - społecznych, ochrony przyrody, praw ludzi czy praw zwierząt uczyłem się z tekstów punkowych kapel. A przynajmniej był to dla mnie zapalnik by sięgnąć nieco głębiej. Zaryzykuję stwierdzenie, że dla osób będących w tej scenie nieco dłużej, Hardcore Punk to znacznie więcej niż muzyka - to kultura, to siatka - czasem lepiej a czasem gorzej zorganizowanych znajomych, którzy bezinteresownie ze sobą współpracują. To forum na którym dzielić się można informacjami, poglądami i pomysłami. To przestrzeń w której można być poprostu kreatywnym. To grupa ludzi, którzy nie zawahają się bezinteresownie pomagać sobie nawzajem. To idea.
Właśnie te rzeczy odróżniają to zjawisko od kawiarnianego rocka dla hipsterów, czy kuc metalu granego w klubach na uniwersyteckich akademikach.