Nie mam nic przeciwko pójściu do knajpy, czy nawet biernemu udziałowi w libacji, a fakt że odpuszczam większość tego typu eventów, wynika raczej z mojej wrodzonej przekory i uporu - z jednej strony, z drugiej natomiast, co trudniej przyznać - z powodu moich ograniczonych zdolności społecznych. Może to być dla wielu zaskakujące, ale w sumie nieśmiały ze mnie gość.
Nie znaczy to wcale, że nie lubię spotykać się z ludźmi - przeciwnie. Problem polega na tym, że często moje problemy z dostosowaniem się do sytuacji w której się znalazłem, mogą być odbierane jako wrogość, znudzenie, czy Bóg jeden wie co jeszcze. Ja lubię ludzi, czasami jednak mam problem by się z nimi porozumieć.
Niemniej - nie chce swoim stylem życia udowadniać, że TEŻ mogę dobrze bawić się na klubowej imprezie, TEŻ mogę pozwolić sobie na szaleństwo, TEŻ jestem mistrzem parkietu i TEŻ potrafię być 100% party boyem. Pomimo, iż jestem trzeźwy. Wbijam w to. Gdy będę miał ochotę gdzieś pójść czy coś zrobić, po prostu to zrobię - bez oglądania się na oczekiwania innych.
"Just To Get Away"
Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale bywa iż przesłuchuje 2/3 płyty, potupując i podśpiewując teksty piosenek, bez nadmiernego zaangażowania, ale bywa i tak, że zawieszam się na jednym, dwóch kawałkach i wałkuje je w spazmach. Właśnie takich emocji doznałem dzisiaj słuchając płytę Poison Idea - "Feel The Darkness", a właściwie skupiając swoją uwagę kolejno, na dwóch szczególnych kawałkach - "Just To Get Away" i "Taken By Suprise". Intensywność, energia ale i melodia zawarta w riffach tych kawałków ładuje naprawdę niesamowitym powerem, a chwytliwe refreny krzyczane przez Pig Championa głęboko zapadają w pamięci. Jest kilka płyt, które totalnie przeszły próbę czasu i wygląda na to, że ta również się kwalifikuje do tego zacnego grona. Po raz pierwszy usłyszałem ją chyba ok. 98 roku, na szkolnej wycieczce do Włoch (nota bene jednej z moich ostatnich pijackich, grupowych wyjazdów zagranicznych), wraz z "Dance With Me" TSOL oraz "Flyulaba" SNFU - nagranych zresztą na jednej, 90cio minutowej kasecie. Wszystkie trzy robiły na mnie równie wielkie wrażenie wtedy, przed kilkunastoma laty, jak i robią teraz (na trzeźwo). Pamiętam, że historia nekrofilskiej miłości, zaśpiewana przez Jacka Grishama w Code Blue była dla mnie jednym z bardziej szokującym tekstów (może poza tekstami Kata słyszanymi jeszcze kilka lat wstecz), w tej chwili być może nie wydaje mi się już tak kontrowersyjny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), ale nadal pozostaje jednym z lepszych IMO punkowych kawałków.
Do czego dążę? Ano nie chce wyjść na znudzonego marudę, ale nie pamiętam by jakiś zespół z ostatnich kilku lat pozostawił w moim umyśle trwały ślad. Oczywiście zdażają się świetne hordy. Ponad przeciętne i nietuzinkowe, ale coraz rzadziej przemycają "to coś", co mogło by mnie powalić, omotać.. Mógłbym to zrzucić na karb "pierwszego kontaktu", który zawsze, niezależnie właściwie od kalibru zapisuje się na twardym dysku na stałe, ale gdy pierwszy raz słyszałem TSOL, Poison Idea, czy Pennywise, Bad Religion i Good Riddance, miałem już spore zaplecze w postaci, co prawda kapel pokroju Exploited i Toy Dolls, ale powiedzmy już z Punk Rockiem byłem zaprzyjaźniony. Nie chce przypisywać tym starym, klasycznym kapelom jakiś mistycznych właściwości, ale może haczyk jest w tym, że łatwiej było zagrać autentyczną, ciekawą muzykę(mieszcząc się w punkowej konwencji) w latach 70/80/90 niż obecnie, gdy wydaje się, że wszystko zostało już zagrane.
Autentyczność -chyba właśnie o to chodzi. Nie tylko w kontekście muzyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz