Przepraszam Was, iż egoistycznie cieszę się z wchodzącego dzisiaj w życie prawa ograniczającego Waszą swobodę wdychania toksycznego dymu. Wszakże jest to Wasz wybór, którego nie śmiał bym podważać, powinienem też liczyć się z tym, że idąc do pubu, restauracji, klubu, na przystanek, prawdopodobnie będę śmierdział jak popielnica w po-PRL-owskim Urzędzie Miasta.
Wielu moich przyjaciół to palacze. Sam zresztą paliłem, wiele lat temu co prawda, ale pamiętam nadal jak frustrujące bywało otoczenie, które uniemożliwiało ulżenia głodowi nikotynowemu. Niemniej, przy całym moim poszanowaniu i względnym zrozumieniu dla wyborów ludzi palących, nie rozumiem jak ograniczając mi latami możliwość swobodnego i komfortowego uczestniczenia w koncertach, spotkaniach, imprezach (dając mi złudny wybór - przyjdź i wdychaj smród fajek albo zostań w domu i nie wdychaj), można jednocześnie krzyczeć o ograniczeniu swobody wynikającej z wywalczenia sobie przez osoby niepalące (nie chcę używać argumentu większości, bo wierzę że w społeczeństwie obywatelskim, każda grupa winna mieć swoje prawa) możliwości poruszania się po miejskiej infrastrukturze bez ryzyka zatrucia nikotynowego.
Popularna maksyma, będąca truizmem - jednak bardzo praktycznym, brzmi: "wolność jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego". W myśl tej zasady, zdrowym kompromisem jest ustalenie zasad, gdzie palacze będą mogli realizować swoje dymkowe zajawki nie ograniczając jednocześnie możliwości skorzystania z ogólnodostępnych dóbr (kawiarnie, kluby, koncerty itd.) osobom niepalącym. Myślę, że wynikać to powinno z ogólnych zasad kultury (jak np. nie pierdzenie w windzie), doświadczenie uczy natomiast, że próżno było by tutaj liczyć na takowe zasady.
Swiete slowa!
OdpowiedzUsuń