W mojej kilkunastoletniej, ciągle przedłużającej się fazie, nazwanej ongiś przez Iana MacKaye-a - Straight Edge , wpadałem w wir różnych zdarzeń związanych z intoksykującym się towarzystwem. Raz bywało zabawnie, raz żenująco, innym razem zaś po prostu nudno. W moim najbliższym otoczeniu nigdy nie było silnej załogi S.E. (choć lata 2002-2004 to chyba jedyny okres kiedy udawało się zorganizować 100% straightedge-ową imprezę - "domówkę" dla kilkudziesięciu przyjaciół). Właściwie na stałe, w koncertowych wypadach towarzyszył mi jeden trzeźwy przyjaciel, cała reszta waliła do ryja jak przystało Podhalaninowi.
Podczas wyjazdów z zespołem często jestem jedyną niepijącą osobą w ekipie. Zdarza mi się słyszeć wówczas od osób postronnych wyrazy współczucia i rokowania rychłego rozpadu kapeli. To fakt, czasami pilnowanie grupy najebanych kolegów może być uciążliwe. Rozmowa, nawet z serdecznym kumplem, który z trudem potrafi złożyć zdanie, też do największych w życiu przyjemności nie należy. I tak - zdarza mi się umierać z nudów, gdy reszta pogrąża się w alkoholowym amoku. Nie zmienia to faktu, pomimo że uwaleni, nadal są to moi koledzy i przyjaciele, z którymi - nawet przez pryzmat alkoholowej bariery, łatwiej znaleźć mi wspólny język niż z większością nie upojonych znajomych z tak zwanej "poza sceny" (choć i tu zdarzają się wyjątki).
Jeżeli chodzi o sam zespół, to tutaj trochę jak w małżeństwie - jeśli chcesz by kapela przetrwała dłużej niż rok, musisz nauczyć się tolerować różne "niedoskonałości" twoich współgrajków i uwierz mi - poalkoholowy drift niekoniecznie będzie największym brudem, który wypłynie w okresie tzw. wzajemnego docierania się.
Reasumując: nie musicie żałować rodzynka w załodze -
czas spędzony w pijącym towarzystwie może być równie zabawny jak i żenujący. Dokładnie tak samo jak czas spędzony z abstynentami, za wszelką cenę próbującymi udowodnić jak zajebiście potrafią bawić się bez wspomagaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz