Po konkretnym śniadaniu u Szymka i dopełnieniu wujowskich obwiązków, podażyliśmy za głosem serca, czyli do Starbucksa na sojowe latte z syropem orzechowym. W bólach pozbieralismy się wraz ze sprzętem do vana i ruszyliśmy w stronę ziem niemieckich. Reszta chłopaków wpadła w dosyć szampanski nastrój, ja podróż wykorzystać postanowiłem na posłuchanie Ornette Coleman.
Na miejscu Niemcy ugościli nas iście królewsko, czestując przyzwoitym jedzeniem i niezgorszą kawą. Koncert zaczął się ok 11 w nocy, zarówno Identity jak i my zaprezentowaliśmy się dobrym, moim zdaniem setem. Całkiem dobrze spisał się akustyk, osobiście czułem zmęczenie gardła, ale daliśmy radę, a pomimo prawdopodobnej straty sprzętowej, wszyscy zachowali dobry humor. Udało nam się pogadać z kilkoma lokalsami i przegrać partyjkę w barowe piłkarzyki. Pozostaje nam nocleg na imponującym squacie, czego - biorąc pod uwagę towarzystwo w jakim podrózujemy, trochę się obawiam. Jutro ostatni koncert na poznańskim Rozbracie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz