czwartek, 31 października 2013

Urna czy uryna

Gdy dwa lata temu odbywały się w Polsce wybory parlamentarne, miałem - dosyć już tradycyjną dyskusję z jednym z moich przyjaciół. On, wykazując się punkowo słuszną postawą, postanowił owe wybory kompletnie popierdolić i pooglądać w tym czasie telewizję, twierdząc że to o wiele bardziej sensowny sposób na spędzenie niedzieli. Ja tydzień wcześniej odebrałem ze swojego urzędu świstek zapewniający mi możliwość oddania głosu w dowolnym punkcie w kraju i udałem się w podróż za swoim kandydatem - człowiekiem, który mógł wedle mojej opinii reprezentować mnie w stolicy. Te dwie postawy, pozornie totalnie od siebie różne, prezentują tak naprawdę absolutnie zbieżne intencje. Obydwoje zmęczeni jesteśmy aktualnym stylem uprawiania polityki i obydwoje nie chcemy dawać mandatu osobie podyktowanej sondażami/medialną - często powierzchowną opinią (reklamą)/strachem.

Moja subiektywna analiza historyczna, wedle zawodnej pamięci: mniej więcej od roku 2005 w polskich mediach stopniowo zanikały zjawiska polityczne inne niż post-AWS-owo/UW-owo/ZChN-owe PO i PiS. Znikały też ze świadomości opinii publicznej. Poza hardcore-owymi, najczęściej mocno czerwonymi wyborcami SLD, reszta Polaków zdominowana została przez prawicowy POPiS.  Z czasem, dzięki rozłamowi tego konserwatywnego środowiska, udało się zająć pełne spektrum - od prawa do lewa, różnice opierając głównie na personalnych animozjach i mniej znaczących frazesach. PiS, grający rolę partii radykalnie konserwatywnej, zorientowanej na środowiska chrześcijańsko-narodowe i konserwatywna, lecz bardziej zlaicyzowane PO zorientowane na wielkomiejską inteligencję. Frazesy, podkreślane przez topowe media, które różnić miały te dwie partie, to z jednej strony prospołeczność partii Kaczyńskiego i gospodarczy liberalizm Tuska - obydwie ambicje pozostawały na wyborczych ulotkach i taśmach rejestrujących przedwyborcze…talkshowy.
W rzeczywistości do dyspozycji mieliśmy garść karierowych polityków, zmieniających barwy na te z perspektywą sejmowych ław, zupełnie nie zainteresowanych interesami ludzi, których interesów zobowiązywali się bronić a jedynie zachowaniem status quo, zapewniającym im stały dostęp do wspólnego koryta na Wiejskiej. Przez lata paliwem napędzającym wyborczą machinę był strach. Strach przed moherowym ciemnogrodem i zamachem smoleńskim. Strach przed cenzurą i prywatyzacją każdej sfery życia społecznego. W tej medialnej nagonce - w zależności od profilu stacji/redakcji straszącej albo PiSem albo Platformą, zupełnie zapomniano o meritum -  o interesach zwykłych ludzi. Nie tylko o interesach mniejszości - seksualnych, etnicznych, religijnych, o małych i średnich przedsiębiorcach, o rodzinach, o samotnych rodzicach, o niepełnosprawnych i opiekujących się niepełnosprawnymi, o ludziach starszych i chorych. Zapomniano też o interesach większości. Mam wrażenie, że jedyne interesy o jakich nie zapomniano, to interesy rządzącej i opozycyjnej (potencjalnie rządzącej w kolejnej kadencji) partii i środowisk bliżej z nimi powiązanych. Jak w takiej sytuacji nie pochwalić gestu obywatelskiego protestu, w formie NIE-głosowania? Z drugiej strony czuję, że nie możemy sobie pozwolić na brak zmian. Przez wzgląd na stan gospodarki (i jej niesprawiedliwe biegunowanie przywilejami dla jednych i cięciami dla innych), kulejącą redystrybucję, przez wzgląd na katastrofalny stan środowiska naturalnego i braku poszanowania dla przeciętnego obywatela, brak radykalnych zmian będzie dla nas zgubny. Mamy bardzo niedoskonałe narzędzie jakim jest demokracja, jeśli nauczymy się wykorzystywać je w pełni, być może uda nam się wówczas świnie przy korycie zastąpić ludźmi reprezentującymi swoje środowiska. Ludźmi których sami wybierzemy, nie przez wzgląd na kolorową reklamę w TVN-nie czy W Sieci, ale przez wzgląd na to co mają do powiedzenia i zaproponowania. Być może będąc aktywnym poza urnami, korzystając z innych narzędzi - referendów, demonstracji, maili/telefonów do posłów i senatorów, uda nam się z tego gówna wystrugać jeszcze przyzwoitą rzeźbę.

piątek, 4 października 2013

Przepaść pokoleniowa (?)

Do jakiego pokolenia ja należę? Słuchałem kaset magnetofonowych, spędzałem popołudnia w wypożyczalniach VHS, żeby wybrać na wieczór kolejny hit ze Stallone, a o koncertach dowiadywałem się z plakatów, względnie z  telegazety (kto pamięta dział z koncertami RockFan?). Jednocześnie dosyć swobodnie czuję się posługując smartfonem, tabletem, korzystam z portali społecznościowych, kupuję muzykę w iTunes. Pomimo, że pamiętam w jaki sposób porozumiewało się z kumplami na odległość gdy nie było maili i Facebooka (tak! odręcznie pisane listy!), doceniam komfort ułatwionej komunikacji interaktywnej. Nie pasuję do podręcznikowego opisu sceptycznego w stosunku do nowinek technologicznych i opanowanego przez etos zawodowej obowiązkowości X-a, ani do pogrążonego w świecie technologi i "freelance-ingu" Y-ka. Być może dlatego słysząc od swoich rówieśników marudzenie na "dzisiejszą młodzież", moje skojarzenia są pejoratywne. Już to słyszałem. Pod swoim adresem. Z pokolenia na pokolenie, jednocześnie nie zmienia się nic, jak i zmienia się wszystko. Constans jest występowanie pokoleniowych różnic, zmienny jest ich charakter. Czy zatem stajemy się naszymi starymi? Czy to co ongiś było dla nas etosem ("różnimy się od naszych starych, nie powielamy ich błędów") teraz staje się solą w oku? 
Kilka tygodni temu miałem okazję być na Konferecji Nowych Technologii, gdzie jeden z prelegentów zszokował mnie nieco oznajmiając, że nic zdrożnego nie widzi w tym, aby uczestnicy w trakcie prelekcji swobodnie korzystali ze swoich smartfonów. Mało tego, na tę okazję organizator zapewnił dostęp do WiFi. Poradniki socjologiczne, zajmujące się relacjami międzypokoleniowymi, tłumaczą wielozadaniowość pokolenia Y i zaznaczają, że korzystanie ze smartfona podczas pracy, czy nawet podczas rozmowy f2f jest rzeczą zupełnie naturalną i nie jest w żadnym wypadku oznaką barku zainteresowania, szacunku czy zaangażowania. Jakkolwiek rażące wydaje mi się bezustanne korzystanie z telefonu podczas wspólnych posiłków w restauracjach, to robienie zdjęć jedzeniu i natychmiastowe udostępnianie ich na Instagramie i Twitterze weszło już w kanon savoir-vivre XXI wieku. Przełomowe dla mnie były dwie sytuacje, które głęboko utknęły mi w pamięci. W jednej z eleganckich, wegetariańskich restauracji w Malezji w której gościliśmy, byłem świadkiem sceny, w której spora grupa młodzieży spotkała się na kolacji, wyciągnęła smartfony, tablety i bez werbalnego kontaktu ze sobą na wzajem, spędziła jakieś 20 minut. Sytuacja taka trwała do momentu nadejścia starszyzny, wtedy (to zapewne wynik kulturowo warunkowanego szacunku) wszystkie urządzenia zniknęły ze stołu i zaczął się wspólny posiłek. Druga sytuacja, to miejscowy Starbucks i para, która przez godzinę wspólnej konsumpcji kawy i muffinek, nie odezwała się do siebie słowem, podśmiewając się jedynie od czasu do czasu i pokazując sobie coś wzajemnie na ekranach swoich urządzeń. Oburzające? Ci ludzie tak działają. Tak jak ja kiedyś rozwścieczałem rodziców głośnymi sesjami z punkowymi kasetami, tak dzisiejsza młodzież łamie bariery kulturowe doprowadzając swoje starsze koleżeństwo do żółtej febry. Czy możemy ich winić? Nie bądźmy tetrykami - w takiej rzeczywistości się wychowali, dla nich wszystkie te "oburzające" zachowania są zupełnie naturalne.
Sam zapewne nigdy nie przywyknę do świrowania iPhonem podczas wspólnego posiłku a za używanie telefonu w kinie najchętniej uciął bym dłonie, niemniej  chyba o wiele więcej wspólnego mam z tymi niesfornymi dzieciakami niż z wiecznie narzekającymi zgredami.