Gdy dwa lata temu odbywały się w Polsce wybory parlamentarne, miałem - dosyć już tradycyjną dyskusję z jednym z moich przyjaciół. On, wykazując się punkowo słuszną postawą, postanowił owe wybory kompletnie popierdolić i pooglądać w tym czasie telewizję, twierdząc że to o wiele bardziej sensowny sposób na spędzenie niedzieli. Ja tydzień wcześniej odebrałem ze swojego urzędu świstek zapewniający mi możliwość oddania głosu w dowolnym punkcie w kraju i udałem się w podróż za swoim kandydatem - człowiekiem, który mógł wedle mojej opinii reprezentować mnie w stolicy. Te dwie postawy, pozornie totalnie od siebie różne, prezentują tak naprawdę absolutnie zbieżne intencje. Obydwoje zmęczeni jesteśmy aktualnym stylem uprawiania polityki i obydwoje nie chcemy dawać mandatu osobie podyktowanej sondażami/medialną - często powierzchowną opinią (reklamą)/strachem.
Moja subiektywna analiza historyczna, wedle zawodnej pamięci: mniej więcej od roku 2005 w polskich mediach stopniowo zanikały zjawiska polityczne inne niż post-AWS-owo/UW-owo/ZChN-owe PO i PiS. Znikały też ze świadomości opinii publicznej. Poza hardcore-owymi, najczęściej mocno czerwonymi wyborcami SLD, reszta Polaków zdominowana została przez prawicowy POPiS. Z czasem, dzięki rozłamowi tego konserwatywnego środowiska, udało się zająć pełne spektrum - od prawa do lewa, różnice opierając głównie na personalnych animozjach i mniej znaczących frazesach. PiS, grający rolę partii radykalnie konserwatywnej, zorientowanej na środowiska chrześcijańsko-narodowe i konserwatywna, lecz bardziej zlaicyzowane PO zorientowane na wielkomiejską inteligencję. Frazesy, podkreślane przez topowe media, które różnić miały te dwie partie, to z jednej strony prospołeczność partii Kaczyńskiego i gospodarczy liberalizm Tuska - obydwie ambicje pozostawały na wyborczych ulotkach i taśmach rejestrujących przedwyborcze…talkshowy.
W rzeczywistości do dyspozycji mieliśmy garść karierowych polityków, zmieniających barwy na te z perspektywą sejmowych ław, zupełnie nie zainteresowanych interesami ludzi, których interesów zobowiązywali się bronić a jedynie zachowaniem status quo, zapewniającym im stały dostęp do wspólnego koryta na Wiejskiej. Przez lata paliwem napędzającym wyborczą machinę był strach. Strach przed moherowym ciemnogrodem i zamachem smoleńskim. Strach przed cenzurą i prywatyzacją każdej sfery życia społecznego. W tej medialnej nagonce - w zależności od profilu stacji/redakcji straszącej albo PiSem albo Platformą, zupełnie zapomniano o meritum - o interesach zwykłych ludzi. Nie tylko o interesach mniejszości - seksualnych, etnicznych, religijnych, o małych i średnich przedsiębiorcach, o rodzinach, o samotnych rodzicach, o niepełnosprawnych i opiekujących się niepełnosprawnymi, o ludziach starszych i chorych. Zapomniano też o interesach większości. Mam wrażenie, że jedyne interesy o jakich nie zapomniano, to interesy rządzącej i opozycyjnej (potencjalnie rządzącej w kolejnej kadencji) partii i środowisk bliżej z nimi powiązanych. Jak w takiej sytuacji nie pochwalić gestu obywatelskiego protestu, w formie NIE-głosowania? Z drugiej strony czuję, że nie możemy sobie pozwolić na brak zmian. Przez wzgląd na stan gospodarki (i jej niesprawiedliwe biegunowanie przywilejami dla jednych i cięciami dla innych), kulejącą redystrybucję, przez wzgląd na katastrofalny stan środowiska naturalnego i braku poszanowania dla przeciętnego obywatela, brak radykalnych zmian będzie dla nas zgubny. Mamy bardzo niedoskonałe narzędzie jakim jest demokracja, jeśli nauczymy się wykorzystywać je w pełni, być może uda nam się wówczas świnie przy korycie zastąpić ludźmi reprezentującymi swoje środowiska. Ludźmi których sami wybierzemy, nie przez wzgląd na kolorową reklamę w TVN-nie czy W Sieci, ale przez wzgląd na to co mają do powiedzenia i zaproponowania. Być może będąc aktywnym poza urnami, korzystając z innych narzędzi - referendów, demonstracji, maili/telefonów do posłów i senatorów, uda nam się z tego gówna wystrugać jeszcze przyzwoitą rzeźbę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz