Ludzka natura pełna jest wad, część z nich jesteśmy w stanie moderować, inne zakorzenione są w nas tak głęboko, że nie sposób się ich wyprzeć. Jednym z takich właśnie atrybutów człowieczeństwa jest potrzeba oceny innych. Ich wyglądu, zapachu, zachowania, nawyków - wszystkiego co zostanie zaobserwowane przez nasze zmysły. Na prymitywnym poziomie przetrwania to zapewne przydatny mechanizm, pozwalający np. dobrać odpowiadających nam partnerów, świeże jedzenie czy unikać groźnych sytuacji. Na poziomie bardziej świadomym, często oceniamy innych by dowartościować siebie, a gdy pryzmatem jest coś silnie oddziałującego na nasze emocje, pcha nas w objęcia fanatyzmu.
To właśnie ta ideologiczna, czy emocjonalna forma oceniania innych jest najtrudniejsza do powstrzymania, bo w jej przypadku zwykle mamy świadomość procesu, ale jednocześnie czując moralne prawo by nie przestawać. Jednocześnie to właśnie ludzie wierzący w szczytne idee, a na ich podstawie chcący zmieniać społeczeństwa, powinny mieć świadomość, że moralizatorstwo ma absolutnie odwrotny skutek.
Gdy w roku 1944 Donald Watson po raz pierwszy użył terminu "vegan", dając jednocześnie początek inicjatywie Vegan Society, zdefiniował "ruch" na bazie relatywnie luźnej definicji "wykluczenia z diety pokarmów pochodzenia zwierzęcego, w tym mleka, jaj i ryb", pociągnął za sobą dosyć liczną grupę zorientowanych na różne cele wegetarian. Część z nich chciała dbać o własne zdrowie, część uważała tą dietę za najlepszą dla planety, a część nie chciała uczestniczyć w krzywdzie zwierząt. W roku 1949 natomiast, gdy kontrolę nad organizacją przejął Leslie J Cross, definicja została nieco zmodyfikowana. Od tego momentu wymagania stawiane aktywistom były bardziej restrykcyjne, a gdy ktoś ich nie spełniał, w oczach Crossa nie mógł zostać uznany "prawdziwym weganinem". W tym czasie liczebność ruchu drastycznie się skurczyła.
Tej szczególnej formy ostracyzmu z łatwością doświadczamy dzisiaj, choćby na facebookowych grupach dyskusyjnych dotyczących weganizmu, gdzie tabuny neofitów znajdą etycznie wątpliwą firmę kosmetyczną z której produktów korzystasz, zajrzą do twojej kawy i sprawdzą co jada twój kot - wszystko po to aby udowodnić ci jak daleko masz do prawdziwego weganina. Historie o szukaniu "szkodliwej chemii" w składzie solonych chipsów bywają już wesołym smaczkiem dyskusji, dla wielu jednak - szczególnie tych wchodzących w tematykę diety, ekologii czy praw zwierząt, będzie to sygnał, że nie jest to miejsce dla nich.
W każdym przypadku, gdy nasze działania nastawione są na cel, ważne oczywiście są idee i wartości, nadrzędny jednak jest pragmatyzm. Z perspektywy zwierząt na przykład, nie ma znaczenia czy redukcja uboju następuje z powodów etycznych, zdrowotnych czy po prostu jest wynikiem mody na lansowaną przez gwiazdy dietę. Ma natomiast znaczenie czy ktoś nie uczestniczy w przemyśle hodowli i uboju zwierząt, niemniej czasami zje chipsy z olejem palmowym, lub zgodnie z logiką "wszystko albo nic" stwierdzi, że te chipsy dobrze będą smakowały w zestawie z hamburgerem i mlecznym szejkiem, skoro i tak marny z niego weganin.
Inny wymiar braku tego potrzebnego dla osiągania celu pragmatyzmu jest dis dla wielkich korporacji, bo CEO mają prawa zwierząt w dupie i robią to tylko dla kasy. Jeżeli to oznacza więcej wegan, mniej mordowanych zwierząt, kogo obchodzą intencje zarządu?? Ludziom z łatwością przychodzi krytyka organizacji takich jak PETA, czy bardziej lokalnie Otwarte Klatki, bo współpracują i promują duże marki, które posiadają jedynie wąski segment etycznych usług, pośród masy "business as usual". Ale to właśnie ogromne sieci proponujące wegańskie kanapki mają potencjał do popularyzacji zjawiska na niespotykaną dotychczas skalę. To czego w tym zakresie dokonały duże sieci jak Whole Foods, Chipotle, Starbucks czy Subway w jakieś 2 lata, lokalne para-indyjskie bary wegetariańskie nie dokonały w 20.
"Ludzie mówią 'Przeszedł bym na weganizm, ale za bardzo lubię ser', więc przejdź na weganizm, poza serem" - ten cytat przewodniczącego Vegan Outreach Jacka Norrisa wielu adeptów "ruchu" przyprawia co najmniej o niestrawność. Jest on jednak esencją wegańskiego pragmatyzmu, skoncentrowanego na maksymalnym, możliwym ograniczeniu cierpienia zwierząt.
Mnie równie trudno pogodzić się z tą dewizą jak gościowi obok, dlatego przyjmuję następującą zasadę: sam ustalam sobie własne standardy, tak wysokie jak tylko podpowiada mi serce i rozsądek, pozostawiając dokładnie tą samą możliwość innym - bez oceniania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz