poniedziałek, 25 sierpnia 2014

"Plant-based diet", zielone power smoothie i zagubienie priorytetów.

Kiedy pod koniec lat 90tych zostawałem wegetarianiem, a potem - milenijnie, weganinem, nie miałem ani wiedzy, ani środków, ani też szczególnej ochoty aby czerpać z tego stylu życia jakieś ponadstandardowe benefity zdrowotne. Książką, która zmieniła moje życie była "Milcząca Arka" Juliet Gellatley. Aspekt zdrowotny niejedzenia/jedzenia mięsa był w niej zaledwie liźnięty, a cały ciężar treści tej książki, zawieszony był na haku służącym do wieszania zwłok zabijanych na szynkę krów.
Cóż zresztą mogło przekonywać młodego punkowca ze skłonnościami autodestrukcyjnymi do tego, by stosował dietę zdrowotną..? Z resztą.. przez pierwsze 10 lat, swój wegetarianizm a potem weganizm praktykowałem głównie na wyjazdach koncertowo-załoganckich, bez warunków do gotowania (czy robienia sobie organic, green power smoothies), plus mój budżet i sklepowo-knajpowy asortyment pozwalał zazwyczaj jedynie na kultowe już zestawy - frytki z surówką, albo orzeszki solone i banany. W ogóle mam wrażenie, że frytki i  Polo-Cocta na przełomie wieku były dla wegnizmu tym, czym jest teraz jarmuż i jagody goji przepijane napojem z kombuchy. Ludzie w moim otoczeniu czerpali swoją wiedzę z tematycznych zinów traktujących o prawach zwierząt i akcjach bezpośrednich, zamiast z działu dietetycznego w Men's Heath. Czasy się zmieniają. Wraz ze wzrostem świadomości społecznej, mocno zupgradeowały się sklepowe półki, a za popularnością weganizmu nastąpiła - mam wrażenie, również zmiana w priorytetach z nim związanych. Nie sposób odmówić zasług dla popularyzacji tego stylu życia wszystkim sportowym aktywistom wieszającym sobie w pokojach plakat Scotta Jurka. Nie śmiem również krytykować moich przyjaciół i znajomych, którzy dzięki pobijaniu rekordów w Endomondo i przygotowywaniu modelowych potraw na Instagram lepiej się czują, świetnie wyglądają i przy tym promują ograniczony w okrucieństwo wobec zwierząt sposób na życie. Mam pełną świadomość, że obok organizacji jak Empatia czy Viva, polski weganizm o kilka dobrych lat do przodu popchnęli Vege Runners. Sam od kilku lat o daje się odrobinę ponieść tej pozytywnej modzie i zwracam większą uwagę na to co jem i ile czasu spędzam przez TV a ile w ruchu. Niemniej ze zdrowego stylu życia nie robię sobie dogmatu. Ze stylu życia wolnego od okrucieństwa wobec zwierząt - już tak. Piszę ten tekst, bo ten szift priorytetów związanych z niejedzeniem mięsa odrobinę mnie niepokoi.
Od popularnego zastępowania weganizmu terminem "plant-based diet", po wytykanie kto nie jest true, przez pryzmat konserwantów w jego ciastkach - ten kierunek nie do końca mi
odpowiada. Pomimo, że zawsze wychodziłem z założenia, że z perspektywy zwierząt nie istotne jest czy nie zjadasz ich ze względów etycznych, czy dlatego że Ellen Page została weganką, przykład papierowego zapału blogerki Jordan Younger (The Blonde Vegan), która uczyniła z weganizmu dysfunkcję dietetyczną, licząc na jakieś jego cudowne, zdrowotne efekty, utwierdza mnie w przekonaniu - potrzebna jest jakaś głębsza świadomość czemu to służy..

1 komentarz:

  1. Jak dla mnie za bardzo wydumane.
    Mnie do rezygnacji z mięsa doprowadziła refleksja na tym co ja tak naprawdę w siebie pakuję.
    Weganizm podoba mi się bo jest kreatywny i cieszę się, że w każdym markecie kupię migdały żeby sobie mleko zrobić (ostatni dietetyczny krzyk mody w kręgach ogólnych :) ). Więc przestać mam czy ideały zmienić?
    Podziwiam też ludzi, którzy nie tylko w deklaracjach bronią praw zwierząt nawet jeżel nie bronią własnego zdrowia.
    Tak poza tym ciekay blog.

    OdpowiedzUsuń